W 1977 roku ówczesny dyrektor Teatru Telewizji reklamował tę inscenizację gogolowskiego „Rewizora” jako niezwykle nowatorską. Miał rację. Jerzy Gruza udowodnił, że świetnie czuje specyfikę telewizyjnej sceny, zna jej możliwości i umie się nimi posługiwać.
W swojej inscenizacji skorzystał z podpowiedzi samego autora, który po nieudanej prapremierze komedii w Teatrze Aleksandryjskim w Petersburgu (1836) napisał: – „Nic tu nie powinno być przesadzone albo trywialne, nawet w najmniejszych rolach (...) Im mniej aktor będzie myśleć o tym, żeby śmieszyć i być zabawnym, tym silniej objawi się komizm jego roli”.
Nowatorstwo spektaklu Gruzy polegało też na tym, że w przeciwieństwie do innych reżyserów, sięgając po „Rewizora”, odżegnał się od wszelkiej rosyjskiej rodzajowości, czyniąc tę opowieść bardziej uniwersalną. Słowa Horodniczego „Z czego się śmiejecie, sami z siebie się śmiejecie” w takim kontekście mają większą siłę rażenia.
Reżyser jak zwykle postanowił na aktorstwo i trzeba przyznać, że udało mu się zgromadzić doborową obsadę. Postacie narysowane zostały ostrą kreską, ale trzymały się stylistyki: Piotr Fronczewski jako pełen wdzięku Chlestakow, przepyszna Anna Seniuk jako typowa nowobogacka i naiwna Horodniczyna oraz zabawna, młodziutka Joanna Szczepkowska w roli jej córki. Nie można nie dostrzec Wojciecha Pszoniaka (Dobczyński), tworzącego z tej niewielkiej, lecz jakże ważnej roli małe arcydziełko kunsztu scenicznego. I całą galerię interesujących aktorów w rolach małomiasteczkowych urzędników (Wojciech Siemion, Witold Pyrkosz, Wiesław Drzewicz, Bogdan Baer i inni).
Na specjalną uwagę zasługuje oczywiście Horodniczy w wykonaniu Tadeusza Łomnickiego. Rola – majstersztyk. Łomnicki zaprezentował w niej całe bogactwo techniki aktorskiej. Horodniczy w swym zadufaniu i manii wielkości jest odpychającym potworem. Ale ten właśnie potwór, kiedy ponosi sromotną klęskę, domaga się współczucia, co czyni go śmiesznym i ludzkim zarazem. Horodniczy Łomnickiego nie jest głupcem. On tylko chwilowo wyszedł na durnia na skutek złudnych perspektyw, które roztaczał przed nim Chlestakow. Niezapomniany jest szczególnie w końcowej scenie przedstawienia, w wielkim, tragicznym monologu o siwym wałachu.