– Francuzi powierzyli nam misję. Musimy się z niej wywiązać – deklaracja Marine Le Pen po ogłoszeniu wyników wyborów europejskich nie odbiegała od typowego dla niej patosu. Ale nigdy jeszcze nie była tak prawdziwa. Okazuje się bowiem, że co czwarty Francuz oddał swój głos na listę partii kierowanej przez charyzmatyczną blondynkę, czterokrotnie więcej niż w czasie ostatniego głosowania do Parlamentu Europejskiego w 2009 r.
W ten sposób, po raz pierwszy od powstania trzy dekady temu, Front stał się największą partią Francji. Konserwatywna UMP, partia byłego prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego, musiała się zadowolić drugą pozycją z 21-proc. poparciem. Okazało się, że błędy socjalistów wcale nie przysporzyły jej poparcia. W obozie François Hollande'a trzeba już natomiast mówić o absolutnym dramacie: ci, którzy zaledwie dwa lata temu zdobyli zarówno większość w Zgromadzeniu Narodowym, jak i Pałac Elizejski, teraz musieli się pogodzić z 15-proc. poparciem.
– Szok, trzęsienie ziemi – nie ukrywał emocji w niedzielny wieczór wyborczy socjalistyczny premier Manuel Valls. Następnego dnia kryzysowe spotkanie najważniejszych ministrów zwołał sam Hollande. Ale jeszcze późnym popołudniem prezydent się wahał, czy wystąpić z apelem do wyborców.
Socjaliści recepty na kryzys nie mają. Valls zaczął obiecywać ograniczenie podatków i likwidację departamentów, co miałoby obniżyć koszty funkcjonowania administracji państwa.
– Francuzi nam nie uwierzą dopóki nie zobaczą zmian na swojej deklaracji fiskalnej – rzucił w wywiadzie dla stacji radiowej RTL.