5 tys. policjantów, strażaków i innych pracowników budżetówki przyjechało autokarami i na własną rękę, by przy dźwiękach trąbek, gwizdków i syren powiedzieć „nie” propozycjom rządu. Głównie planom zamrożenia wynagrodzeń. – Pracownicy i funkcjonariusze państwa przyszli, by się upomnieć o godziwe wynagrodzenie – mówił Jan Guz, szef OPZZ.
Protestowali członkowie 17 central związkowych.
Demonstrację otwierał czerwony autobus, na którego piętrze przygrywała górnicza orkiestra. Za nim szli protestujący: najliczniejsza była reprezentacja policjantów, byli strażacy, funkcjonariusze Straży Granicznej i pracownicy skarbówki. Ci ostatni wyróżniali się z tłumu: założyli worki przepasane sznurkiem. – Niedługo będziemy wyglądać jak dziady proszalne, bo już drugi rok nikt nie waloryzuje naszych płac – mówili, wytykając, że zarabiają średnio ok. 2 tys. zł brutto.
Manifestacja ruszyła z pl. Piłsudskiego, przeszła przed Ministerstwo Finansów, by po południu dotrzeć przed Sejm. Tam doszło do zamieszania przy składaniu petycji. Mimo umówionego terminu spotkania nikt z Prezydium Sejmu nie spotkał się z delegacją protestujących, co wywołało wzburzenie. Delegacja związkowców udała się w końcu do wicemarszałka Ewy Kierzkowskiej.
Przemówienia przed Sejmem wygłosili liderzy „Solidarności” i OPZZ. Szef „S” Janusz Śniadek zarzucał politykom, że nie zajmują się problemami zwykłych ludzi.