Określenie „rząd autorski" to eufemizm. Na kształt nowego gabinetu miał wpływ wyłącznie Donald Tusk i jego najbliżsi doradcy, zwłaszcza Jan Krzysztof Bielecki. Żadnego wpływu nie mieli przedstawiciele Klubu PO ani prezydent.
Dobór ministrów to wypadkowa wielu kalkulacji Tuska. W rządzie praktycznie nie ma indywidualności ani polityków o silnej autonomii. A ci, jak np. Jarosław Gowin, którzy wykazywali się takimi cechami, zostali ministrami w okolicznościach całkowicie uzależniających ich od szefa rządu.
Największą niezależność – z powodów oczywistych – ma koalicyjny wicepremier Waldemar Pawlak i jego dwaj koledzy z PSL. Pewną autonomię ma szef niezbyt ważnego resortu kultury. Bogdan Zdrojewski miał dobry wynik wyborczy, więc nie jest zależny wyłącznie od Tuska.
Resztę ministrów można podzielić na trzy grupy: urzędników bez ambicji politycznych, polityków bez zaplecza partyjnego oraz polityków PO, dla których wejście do rządu oznacza zależność od kaprysów Tuska.
Do tej ostatniej kategorii należy Gowin – najbardziej niespodziewana nominacja. Krakowski poseł nie chciał resortu sprawiedliwości, ale – według informacji „Rz" – praktycznie nie miał wyboru. Od dawna był krytykiem zaniechań Tuska. Teraz dostał propozycję nie do odrzucenia: pokaż sam, co potrafisz, albo siedź cicho. Odrzucenie propozycji wejścia do rządu byłoby dla Gowina katastrofą prestiżową. W jego przypadku premier powtórzył scenariusz, który cztery lata temu zastosował wobec Cezarego Grabarczyka. Ten jako prawnik liczył na resort sprawiedliwości. Infrastruktura okazała się polem minowym, przez które osłabieniu uległa jego pozycja w PO.