Uzyskał też 5 tys. zł zadośćuczynienia, choć uważa, że nie powinno ich płacić państwo, ale konkretny sędzia (sygn. akt I S 113/12).
Tak czy inaczej, jego sprawa pokazuje, że wprowadzone przed kilku laty narzędzie do walki z opieszałością sądów warto stosować też w sprawach rodzinnych, rozwodowych. Wniosek tym bardziej cenny, że część sędziów, a za nimi i adwokatów, uważa że pewne zmęczenie rozwodzących się ułatwia zakończenie sprawy.
Miesiące bezczynności
Piotr H., prawnik z wykształcenia, pracujący (tak samo jak jego żona) w jednym z sąsiednich krajów, skorzystał z tej procedury. Pozew o rozwód złożył 21 września 2011 r. do Sądu Okręgowego w Krakowie, a 20 grudnia 2011 r. wystąpił o ustalenie w trybie tzw. zabezpieczenia na czas procesu, kontaktów z dziećmi (w wieku trzech–czterech lat).
Pierwsza rozprawa odbyła się dość szybko, bo 11 stycznia 2012 r., ale sąd nie przesłuchał ani małżonków, ani świadków, zapytał tylko o miejsce ich przebywania, by zwrócić się do Sądu Najwyższego o wyznaczenie właściwego sądu (wyznaczono zresztą ten sam sąd).
Po zwrocie akt SO wyznaczył termin badania w rodzinnym ośrodku diagnostycznym na 15 marca. Akta wróciły 18 kwietnia. W połowie maja Piotr H. poinformował sąd o wywiezieniu dzieci przez matkę w nieznane miejsce (później okazało się, że była u rodziny w Polsce dwa razy po dwa tygodnie) i ponowił żądanie zabezpieczenia. Dopiero 10 lipca sąd wyznaczył rozprawę – na 11 października (w tym czasie sędzia referent był ponad miesiąc na urlopie), na której przesłuchał małżonków i świadków i uregulował kontakty z dziećmi. Następnego dnia przesłał do Sądu Apelacyjnego leżącą w tym sądzie od ponad dwóch miesięcy skargę.