Odpowiedź nie jest prosta. Premier stoi na czele prawicowego rządu, skrępowanego gorsetem oczekiwań własnego elektoratu. Wszelkie nagłe wolty byłyby ryzykowne, stałyby się paliwem dla wewnętrznych politycznych przeciwników premiera.
Pewnie dlatego Morawiecki nie spełnił nadziei postronnych obserwatorów, że przetnie lub przynajmniej wprowadzi w aksamitną fazę spór z Brukselą o polską praworządność. Że wniesie trochę nowej jakości, zastąpi siermiężne „ani kroku wstecz" bardziej proeuropejską, koncyliacyjną polityką wobec Komisji Europejskiej. Słowem, że jako człowiek obyty z salonami, trochę z tamtego świata, ale „nasz", odbuduje nadpalone unijne mosty. Trudno powiedzieć, ile w tym osobistej winy premiera, a ile kursu obranego przez centralę na Nowogrodzkiej. Tam bowiem strategia „ani kroku wstecz" ciągle dominuje. A wszelkie ustępstwa są traktowane w kategoriach porażki.
Morawiecki już pierwszymi wywiadami udzielonymi m.in. amerykańskim mediom jasno pokazał, że aksamitnej polityki wobec Unii Europejskiej nie będzie. Werbalnie w sprawie sądownictwa dostosował się do twardego elektoratu, miejscami wręcz przebijając Zbigniewa Ziobrę słowami o skorumpowanych, zepsutych sądach rodem z republik zakaukaskich. Ta retoryka nie zmieniła się do dziś, chociaż inne jej tony prezentowane są na potrzeby wewnętrzne, inne na europejskich salonach.
W nadchodzącym roku – wyborczym – premier jeszcze uważniej będzie musiał wsłuchiwać się w głos elektoratu. Dlatego, nawet jeśli ma własne pomysły na sądy, raczej schowa je do szuflady.
W obliczu najbliższej elekcji, do europarlamentu, zadośćuczynić poglądom wyborców będzie jednak niezwykle trudno. Dziś dla sympatyków prawicy jedna z najważniejszych spraw, w którą PiS wiele zainwestował, znalazła się w punkcie, który nie zadowala nikogo. Ustępstwa w sprawie Sądu Najwyższego rozwścieczyły twardy elektorat. Niezadowolony jest też ten umiarkowany, który ma poczucie, że w sprawach konfliktu z Unią nie ma żadnego postępu. Nowy rok zdecyduje, w którą stronę pójdzie premier. ©?