Pojawienie się klubowych bojówek na meczu Polski z Holandią PZPN tłumaczył chęcią wzmocnienia dopingu dla naszej reprezentacji, choć piłkarze kilku już pokoleń – gdy grali dobrze - nigdy nie skarżyli się na chłód płynący z trybun. Wprost przeciwnie, o warszawskim stadionie mówili jak o swoim domu, dlatego tłumaczenie to jest mało wiarygodne.
PZPN pozwolił ultrasom wejść na wybrany przez nich sektor, gdyż chciał sprawić, by to przede wszystkim prezydent Karol Nawrocki poczuł się jak w domu, a Donald Tusk jeszcze raz usłyszał to, co od lat śpiewają o nim kibole. Interes piłkarzy był na drugim planie. Trudno inaczej wytłumaczyć to, że kibole mogli wnieść na stadion race, choć kontrola przy wejściach była restrykcyjna, a dziennikarzy wjeżdżających na stadion samochodami kontrolowano, jak na dawnej granicy między Wschodnim i Zachodnim Berlinem.
Czytaj więcej
Prezydent Karol Nawrocki, jak wszyscy widzieli, był na Narodowym. Widział skandal, który wywołali...
Ultrasi te race wnieśli, bo mieli je wnieść i może tylko trochę przesadzili, chcąc pokazać jeszcze swoją tzw. oprawę, co byłoby już prowokacją szytą zbyt grubymi nićmi, nawet jak dla prezesa PZPN wychowanego w kulturze disco polo. Po meczu nie słychać też jakoś ze stromy piłkarskiej centrali głosów, że rzucających race łatwo zidentyfikować poprzez monitoring na stadionie i nałożyć na nich dożywotni zakaz wstępu na mecze reprezentacji, choć piszą o tym media. Zapewne dlatego, że kibole mogą się jeszcze przydać na meczach drużyny narodowej – rozumianej zgodnie z braunowsko-konfederackim kanonem – jako rozsadnik zwulgaryzowanego patriotyzmu.
Czytaj więcej
Graliśmy z Holendrami już drugi raz jak równy, z równym, obydwa mecze zakończyły się remisami i n...