Zaraz po nastaniu tzw. zimnej wojny mekką dla emigrantów z bloku radzieckiego stało się Monachium. Roiło się tam od Polaków, Czechów, Słowaków, Węgrów, Rumunów, Chorwatów, Kozaków, Ukraińców, Rosjan, Litwinów, Łotyszy i Estończyków. 80 tys. przybyszów z Europy Wschodniej rejestrowały kartoteki miejscowej policji.
Wraz z politycznymi uciekinierami jak grzyby po deszczu wyrastały antykomunistyczne organizacje. Wydawały gazety, zakładały stacje radiowe, a ich kurierzy w misjach szpiegowskich prześlizgiwali się na drugą stronę żelaznej kurtyny. Wiele z tych organizacji rościło sobie pretensje do reprezentowania zniewolonych narodów w tzw. wolnym świecie. Na zasadzie wyłączności, wzajemnie stając sobie na drodze. A że ledwo zakończona zawierucha wojenna zbrutalizowała obyczaje, nie przebierano w środkach. Na biurkach monachijskiej komisji ds. mordów piętrzyły się akta z „mokrymi sprawami”.
Śmiertelna gra wywiadów
W 1952 r. radziecki agent Ismailow zastrzelił w swoim monachijskim mieszkaniu rodaka Fataly Bey. Kiedy natomiast lider emigracji słowackiej i przedwojenny minister w Bratysławie Matuš Cernák w filii poczty nr 12 odebrał paczkę, ta eksplodowała i rozerwała go na strzępy. W październiku 1968 r. cmentarz Waldfriedhof był, jak pisały agencje, „cichym świadkiem największego pogrzebu chorwackich emigrantów po II wojnie światowej“. Do grobu składano prezydenta Związku Zjednoczonych Chorwatów Mile Rukavina, redaktora naczelnego chorwackiej gazety Vida Maricica i emigranta bez stanowiska Kresimira Tolja. Nie należy też zapominać, że w 1963 r. w solniczkach stołówki Radia Wolna Europa znaleziono truciznę, podczas gdy kilka zamachów się nie udało, a niektóre zostały jedynie zapowiedziane w listach ostrzegawczych. Najpoważniejsze ostrzeżenie otrzymał Czech Wladimir Pechelski. W przemocy prym jednak wiedli Ukraińcy. Wśród nich banderowcy, nie tylko antykomunistyczni, ale i antyrosyjscy. Z ich ręki zginął lider konkurencyjnego Ruchu Wolności – generał Diomed Gulay.
15 października 1959 r. mieszkańcy kamienicy przy Kreittmayrstraße 7, ulicy w centrum Monachium, na której mieszkali wcześniej Paul Klee, Friedrich Nietzsche oraz Hitler i Lenin, usłyszeli krzyki z klatki schodowej. Gdy wybiegli z mieszkań, natknęli się na trzecim piętrze na nieprzytomnego mężczyznę, leżącego z twarzą zwróconą ku ziemi. Bez widocznych na ciele ran. Nim nadjechała karetka, 50-letni mężczyzna zmarł. Zdaniem lekarza pogotowia – z powodu upadku. Szlochająca żona uparcie twierdziła: został zamordowany. Pierwotna obdukcja zdiagnozowała atak serca. W swoje ręce sprawę wziął zachodnioniemiecki wywiad. Tożsamość zmarłego Stefana Popela, pisarza z zawodu, okazała się fałszywa. W rzeczywistości nazywał się Stepan Bandera.
Przyczynę śmierci próbowano rozwikłać w zakładzie medycyny sądowej. Koroner w żołądku znalazł ślady cyjanku. Czyżby samobójstwo? Policja i służby śledcze gubiły się w domysłach. Żona zmarłego i ukraińska emigracja uparcie trwali przy wersji morderstwa. Ktoś musiał kapsułkę z cyjankiem siłą wepchnąć do gardła Bandery – twierdzili. Policja znała tę śpiewkę. To samo słyszała dwa lata wcześniej, kiedy na zawał serca zmarł Lew Rebet, mózg ideologiczny ukraińskich nacjonalistów. Teraz monachijskim śledczym lista potencjalnych zleceniodawców mordu jawiła się długa.