Nie tylko rekord ma tu znaczenie ale fakt, że Bibi, jak nazywa się powszechnie Netanjahu, zdołał zmienić Izrael być może bardziej, niż uczynił to Ben Gurion, który zmagał się przez lata ze swym największym wrogiem politycznym, jakim był Menachem Begin, były żołnierz armii Andersa. To on był protoplastą konserwatywnego Likudu, który Netanjahu poprowadził właśnie po raz piąty do zwycięstwa.

Netanjahu ma swój wielki wkład w przesunięcie izraelskiej polityki zdecydowanie na prawo. Tradycyjna lewica sama się pogrzebała. Nowe centrum politycznego spektrum w postaci listy Biało-Niebieskich byłego generała Benny’ego Gantza zdołało się wprawdzie przebić ze swym przesłaniem umiarkowanego powrotu do laickich ideałów ojców założycieli państwa żydowskiego, uzyskując takie poparcie jak Likud, ale nie ma z kim utworzyć rządu. Religijne oraz prawicowe ugrupowania, a także środowisko liczącej już 630 tys. rzeszy izraelskich osadników na terenach okupowanych, są naturalnym zapleczem Likudu i Netanjahu. To jest gwarancją sukcesu.

Byłoby o niego znacznie trudniej, gdyby prezydentem USA nie był Donald Trump. To dzięki prezentom z Waszyngtonu, w postaci uznania okupowanych Wzgórz Golan za terytorium Izraela, przeniesienia ambasady amerykańskiej do Jerozolimy, czy konfrontacyjnemu kursowi administracji Trumpa wobec Iranu, Netanjahu udowadniał, że jego twardy kurs w polityce zagranicznej przynosi owoce. Nie ma już mowy o rozwiązaniu konfliktu izraelsko-palestyńskiego w oparciu o koncepcję two states solution, czyli powstania niezależnego państwa palestyńskiego.

Netanjahu zapowiada obecnie włączenie do Izraela ponad setki osiedli żydowskich na okupowanym Zachodnim Brzegu. Nie wiadomo, czy takie rozwiązanie przewiduje przygotowywany od dawna plan Trumpa dla Bliskiego Wschodu, czy zapowiedź takiego rozwiązania była wyłącznie taktyką wyborczą. Jest niemal pewne, że nie gwarantuje ono pokoju w tym regionie. Obecny czas sprzyja jednak Netanjahu i państwu żydowskiemu.

Pytanie na jak długo.