Przed referendum 23 czerwca David Cameron groził, że w razie zwycięstwa zwolenników Brexitu „natychmiast" uruchomi procedurę zapisaną w art. 50 unijnego traktatu i rozpocznie negocjacje w sprawie wyjścia kraju ze Wspólnoty. Ale wiadomo już, że skompromitowany premier nie spełni swojej zapowiedzi i nie poprosi o opuszczenie Unii na wtorkowym szczycie w Brukseli, jak o to apelował m.in. szef europarlamentu Martin Schultz. Niewdzięczne zadanie woli zrzucić na następcę. Ten byłby wówczas odpowiedzialny za kolejne tąpnięcie rynków, jakby to nie kiepski pomysł Camerona rozpisania referendum doprowadził Wielką Brytanię do największego kryzysu od dziesięcioleci.
Wizja już nie świetlana
W obozie Brexitu nikt się jednak nie spieszy do odegrania tej roli. Jeszcze w środę, tuż przed głosowaniem, były burmistrz Boris Johnson roztaczał świetlaną wizję Wielkiej Brytanii „uwolnionej z łańcuchów Brukseli". Ale w cotygodniowym felietonie w „Daily Telegraph" opublikowanym w poniedziałek już bardzo złagodził ton. Populistyczny przywódca zapowiada w nim, że Zjednoczone Królestwo pozostanie w jednolitym rynku, choć jednocześnie oszczędzi „zasadnicze fundusze" na składce do Unii i wprowadzi „humanitarny" system imigracji oparty, podobnie jak w Australii, na punktach dla przyjezdnych. „Prawa obywateli Unii mieszkających w naszym kraju będą całkowicie ochronione, podobnie jak brytyjskich obywateli żyjących w Unii. Brytyjczycy będą nadal mogli jechać i pracować w UE; żyć tam, podróżować i uczyć się" – przekonuje Johnson, jednocześnie zapowiadając, że „Wielka Brytania wyswobodzi się z niezwykłego i niejasnego systemu prawnego" Unii.
W jaki sposób Bruksela miałaby się zgodzić na taki układ – przyznać Brytyjczykom wszystkie przywileje członkostwa bez żadnego ich udziału w kosztach europejskiego projektu – nie bardzo wiadomo. Johnson, który zasygnalizował, że będzie się chciał ubiegać o schedę po Cameronie na kongresie Partii Konserwatywnej w październiku, może się o tym przekonać dopiero późną jesienią. O ile rzeczywiście zostanie premierem: wobec pogłębiającego się kryzysu politycznego w Londynie coraz częściej mówi się o przedterminowych wyborach parlamentarnych jeszcze w tym roku.
Nie lepsza jest sytuacja po drugiej stronie sceny politycznej, u laburzystów. Coraz więcej członków partii chce dymisji jej przywódcy Jeremy'ego Corbyna. Zarzucają mu współodpowiedzialność za klęskę referendum, bo Corbyn, w przeszłości otwarty przeciwnik Unii, w czasie kampanii z niechęcią angażował się po stronie integracji.
Ale obalić lidera partii nie będzie łatwo. Na początku tego tygodnia zwolnił on dziesięciu członków laburzystowskiego gabinetu cieni i zastąpił lojalnymi współpracownikami. – Ci, którzy chcą zmienić przywództwo Labour, będą musieli stanąć do demokratycznych wyborów, w których ja także wezmę udział – ostrzegł.