Nikt nie ma wątpliwości, że Rosja była przez lata krajem dopingowo chorym, gdzie nielegalne wspomaganie sportowców odbywało się z pomocą i nawet za pieniądze państwa, a kontrolerzy zamiast kontrolować tuczyli się na łapówkach. Kłopot polega tylko na tym, że Rodczenkow - przez lata szef antydopingowego laboratorium w Moskwie - był jednym z twórców i beneficjentów tego systemu i dopiero gdy zachodnie media ujawniły skandal, a dwóch jego kolegów z agencji antydopingowej zginęło w tajemniczych okolicznościach, ze strachu uciekł do USA i zaczął mówić. Gdyby zeznawał przed sądem, mógłby śmiało uchodzić za świadka koronnego.

Dla Rosji te rewelacje to kolejna kompromitacja, w momencie gdy waży się olimpijska przyszłość lekkoatletów tego kraju. Wciąż nie wiadomo, czy będą mogli wystartować w Rio, a to co napisał „New York Times” bardzo ich sytuację pogarsza, choć oczywiście słychać głosy, że dyskwalifikacja wszystkich to zasłużona kara dla przestępców, ale też bolesny cios dla niewinnych.

Putinowska Rosja, której aparat propagandowy działał i działa na najwyższych obrotach w sprawie np. Syrii, aneksji Krymu lub wojny na Ukrainie, jeśli chodzi o doping i sankcje nakładane przez sportowe władze, wciąż nie został tak naprawdę puszczony w ruch. Nie podjęto żadnych decyzji politycznych, nie słychać głosów, że Moskwa bojkotuje igrzyska i organizuje własne, bo niszczy ją zachodni spisek, co śmiało może sobie wyobrazić każdy kto pamięta lata osiemdziesiąte, a teraz spogląda czasem na putinowską telewizję. Trudno też założyć, że w Moskwie nie wiedzą nic o grzechach sportowców Zachodu, ale na razie w tej sprawie jest prawie cisza.

Wydaje się, że Rosjanom wciąż zależy przede wszystkim na starcie całej ekipy w Rio, dlatego reagują tak powściągliwie i ograniczają się do protestów ministra sportu.