Film a historia na przykładzie „Gladiatora”

27 listopada 176 r. po Chrystusie wielki cesarz Marek Aureliusz wyznaczył swojego syna Kommodusa na współcesarza Imperium Rzymskiego. Niestety, za sprawą filmu „Gladiator" w reżyserii Ridleya Scotta większość z nas niesprawiedliwie kojarzy postać 18. cesarza Rzymu z czarnym charakterem uzurpatora i ojcobójcy, zagranym przez aktora Joaquina Phoenixa. Kommodus miał wiele złych czynów na sumieniu, ale na pewno nie było to ojcobójstwo.

Publikacja: 26.11.2020 21:00

Kadr z filmu „Gladiator” (2000 r.) w reżyserii Ridleya Scotta. Od lewej: Joaquin Phoenix jako cesarz

Kadr z filmu „Gladiator” (2000 r.) w reżyserii Ridleya Scotta. Od lewej: Joaquin Phoenix jako cesarz Kommodus i Russell Crowe w roli Maximusa Decimusa Meridusa

Foto: EAST NEWS

Plotki, że syn mógł kazać zabić ojca, kiedy ten przybył w 180 r. do obozu wojskowego w Winbonie (Wiedniu), były wymysłem przeciwników utworzenia rzymskiej monarchii dziedzicznej. Jakaż jest jednak siła takiej kalumni, skoro uległ jej po 18 wiekach amerykański scenarzysta David Franzoni. Ojcobójstwo, rządy szalonego egocentryka pragnącego uwielbienia ludu i w końcu jego tragiczna śmierć – wszystko to pasowało do stworzenia scenariusza filmu podtrzymującego fałszywą legendę. Brakowało jedynie nieskazitelnie prawego bohatera tragicznego, który byłby przeciwieństwem mrocznej osobowości Kommodusa. Franzoni wymyślił zatem szlachetną postać Maximusa Decimusa Meridusa, który sam siebie przedstawia widzom jako: „dowódcę wojsk północnych, generała legionów Feliks, lojalnego sługę prawdziwego cesarza Marka Aureliusza. Ojca zamordowanego syna, męża zamordowanej żony, których pomści w tym życiu lub następnym". To oczywiście postać całkowicie fikcyjna i w mojej opinii trochę bezsensowna. W dniu śmierci Marka Aureliusza Kommodus był już bowiem współcesarzem od czterech lat.

Można dodawać wątki, ale nie zmieniać oczywistych faktów. Dzisiaj jesteśmy już pewni, że cesarza filozofa zabiła straszna epidemia ospy nazywana zarazą Antoninów – najstarsza znana nam plaga, która dotarła do Wiecznego Miasta w 165 r. n.e. Jak w przypadku każdej innej zarazy, jej początki spowija mrok tajemnicy, choć Rzymianie tłumaczyli sobie pomór klątwą bogów obrażonych na legionistę, który zbezcześcił świątynię Apolla w odległej Seleucji. Był on pierwszą ofiarą zarazy, która w ciągu roku uśmierciła 15 mln ludzi żyjących od gór Kaukazu po iberyjskie wybrzeże Atlantyku.

Słowa fikcyjnego Maximusa o „prawdziwym cesarzu" Marku Aureliuszu niepotrzebnie mieszają widzom w głowach. Nawet tytuł wojskowy, o którym mówi filmowy gladiator, jest niezrozumiały. Czy scenarzyście chodziło o legata, trybuna wojskowego czy prefekta – najwyższych rangą „oficerów" tworzących sztab wodza naczelnego, jakim był w republice konsul lub dyktator, a od czasu panowania Oktawiana Augusta – sam cesarz? Zapewne chodziło o legati pro praetore. Tylko jak to przetłumaczyć w krótkim zdaniu widzowi kończącemu właśnie polany zjełczałym masłem drugi kubeł popcornu?

Powieść, dramat, wiersz, słuchowisko czy film potrafią wyrządzić wielką krzywdę historii. Ich protoplastką jest legenda – największa mistyfikatorka w dziejach naszego gatunku.

Historię można poznawać na różne sposoby: studiując stare kroniki, zwiedzając muzea, odwiedzając pola bitewne, zamki, starożytne świątynie czy archiwa. Ale budynki czy przedmioty nie są w stanie ukazać ludzi, ich namiętności, charakterów, emocji czy poglądów. Kino historyczne jest próbą ożywienia świata tych, którzy już dawno odeszli. Niestety, zawsze jest to okupione ogromnym przekłamaniem znanej nam prawdy historycznej. Nie było szlachetnego gladiatora Maximusa, który zabił cesarza Kommodusa, tak jak nie było Jana Onufrego Zagłoby herbu Wczele, który zabił pod Zbarażem Burłaja, czy doktora Nicholasa Garrigana, który leczył dyktatora Ugandy. Widowiskowe filmy kostiumowe nieustannie fałszują nam prawdziwy obraz historii. Sam często się łapię na tym, że kiedy słucham „Koncertu potrójnego D-dur" Antonia Salieriego, myślę o jego twórcy jako „mordercy Mozarta" z twarzą Murraya Abrahama. Myśląc o szkockim bohaterze narodowym Williamie Wallacie of Elerslie, nazywam go w myślach Walecznym Sercem, choć był to w rzeczywistości przydomek szkockiego króla Roberta I

Bruce'a. Podobnie jest z cesarzem Kommodusem, któremu muszę w rocznicę jego vivente rege przywrócić cześć. Zrobił wiele złych rzeczy, ale jestem pewien, że ojca nie zabił i do końca życia nosił po nim w sercu głęboką żałobę.

Plotki, że syn mógł kazać zabić ojca, kiedy ten przybył w 180 r. do obozu wojskowego w Winbonie (Wiedniu), były wymysłem przeciwników utworzenia rzymskiej monarchii dziedzicznej. Jakaż jest jednak siła takiej kalumni, skoro uległ jej po 18 wiekach amerykański scenarzysta David Franzoni. Ojcobójstwo, rządy szalonego egocentryka pragnącego uwielbienia ludu i w końcu jego tragiczna śmierć – wszystko to pasowało do stworzenia scenariusza filmu podtrzymującego fałszywą legendę. Brakowało jedynie nieskazitelnie prawego bohatera tragicznego, który byłby przeciwieństwem mrocznej osobowości Kommodusa. Franzoni wymyślił zatem szlachetną postać Maximusa Decimusa Meridusa, który sam siebie przedstawia widzom jako: „dowódcę wojsk północnych, generała legionów Feliks, lojalnego sługę prawdziwego cesarza Marka Aureliusza. Ojca zamordowanego syna, męża zamordowanej żony, których pomści w tym życiu lub następnym". To oczywiście postać całkowicie fikcyjna i w mojej opinii trochę bezsensowna. W dniu śmierci Marka Aureliusza Kommodus był już bowiem współcesarzem od czterech lat.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Klub Polaczków. Schalke 04 ma 120 lat
Historia
Kiedy Bułgaria wyjaśni, co się stało na pokładzie samolotu w 1978 r.
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar