Duchy mórz i oceanów

Pojęcie statek widmo – „ghost ship" – wzięło swoją nazwę od legendy o „Latającym Holendrze" rozwiniętej na kartach opowieści marynistycznej. Nie wszystkie statki widma były jednak tylko legendami.

Aktualizacja: 29.07.2021 16:47 Publikacja: 29.07.2021 16:12

„Latający Holender”, obraz Alberta Pinkhama Rydera z ok. 1896 r.

„Latający Holender”, obraz Alberta Pinkhama Rydera z ok. 1896 r.

Foto: Smithsonian American Art Museum, Gift of John Gellatly/Trzęsacz/wikipedia

Odbicie od stałego lądu i wypłynięcie na morze lub bezmiar oceanów było dla żeglarzy ryzykiem ocierającym się o szaleństwo. Dowodem na to są tysiące wraków zapełniających dna morskie. Czy jednak wszystkie katastrofy kończyły się opadnięciem statków na dno morza? Ludzie morza mieli w tej kwestii podzielone zdanie. Przecież widywano te dawno „zatopione" jednostki dryfujące bez załóg i od czasu do czasu wynurzające się z upiornej morskiej mgły, aby na moment wywołać przerażenie u załóg przepływających koło nich statków.

Bohaterem napisanej w 1839 r. przez Fredericka Marryata powieści „Okręt widmo" jest awanturniczy holenderski kapitan Vanderdecken, który ma obsesję opłynięcia Przylądka Dobrej Nadziei. Doprowadza go to do złożenia na relikwię Świętego Krzyża pełnej bluźnierstw przysięgi, że opłynie ten przylądek, choćby miał żeglować do dnia Sądu Ostatecznego. Stwórca przyjmuje jego przysięgę, ale Vanderdecken staje się jej zakładnikiem skazanym na wieczne żeglowanie bez możliwości zawijania do jakiegokolwiek portu. Odtąd przerażający statek, który nazwano „Latającym Holendrem", z załogą złożoną z żywych szkieletów krąży po morzach i oceanach, wyłaniając się z mgły i zwiastując nieszczęście tym, którzy go dostrzegli.

O tym, że zobaczenie widma „Latającego Holendra" przynosi nieszczęście, mogło się przekonać 13 pasażerów statku „Bacchante" płynącego w lipcu 1881 r. wzdłuż wybrzeży Australii. Wśród pasażerów byli m.in. przyszły król Jerzy V i jego starszy brat Albert Victor. Marynarz obserwator doniósł o pojawieniu się statku i wszyscy o 4 nad ranem mogli zobaczyć statek widmo wyłaniający się z czerwonej poświaty. „Bacchante" popłynął w kierunku tajemniczej zjawy, ale kiedy dotarł w pobliże tego miejsca, statku już nie było. Tego samego ranka marynarz, który dostrzegł upiorny statek, spadł z masztu i zginął na miejscu.

Inną znaną postacią twierdzącą, że widziała widmowy statek Vanderdeckena, był wybitny pisarz marynista, oficer Marynarki Wielkiej Brytanii Nicholas Monsarrat. Autor słynnej powieści „Okrutne morze" był absolwentem Trinity College Uniwersytetu w Cambridge, a w czasie II wojny światowej służył w Royal Navy na korwetach i fregatach osłaniających konwoje przed atakami wroga. Wojnę zakończył jako dowódca fregaty, a swoje doświadczenia wojenne przelał na karty opowiadań opisujących wojnę na Pacyfiku. Komandor podporucznik Monsarrat miał widzieć „Latającego Holendra" w tym samym miejscu, gdzie w 1881 r. widzieli go pasażerowie okrętu „Bacchante".

Pływająca kostnica

Marynarze należą do ludzi bardzo przesądnych. Takich jak kapitan pewnego statku, który w 1948 r. zauważył i dokładnie opisał szkuner „Lady Lovibond". Statek ten zakończył swoją morską podróż dokładnie 200 lat wcześniej, czyli w 1748 r., na zdradliwej i długiej na 16 km płyciźnie Goodwin Sands na Morzu Północnym, położonej 10 km od wybrzeża hrabstwa Kent w Anglii. Ów statek widmo miał się pojawiać dokładnie co 50 lat. Jego historia związana jest z makabrycznym morderstwem, jakiego dokonał John Rivers, człowiek chorobliwie zakochany w Annette, żonie kapitana Simona Reeda, która wbrew marynarskim przesądom została zabrana w rejs. Po zamordowaniu sternika Rivers przejął ster szkunera i skierował „Lady Lovibond" na wspomnianą płyciznę Goodwin Sands, kończąc tym samym żywot statku i całej jego załogi. Od tamtej pory co pół wieku na oczach osłupiałych widzów szkuner wyłania się z zielonej poświaty, przypominając o swojej historii i przestrzegając przed obecnością kobiet na statku, gdyż przynosi to pecha...

Z kolei historia statku widma „Octavius" przypomina, że nie tylko podzwrotnikowe morza były świadkiem morskich tragedii. W 1775 r. wielorybniczy szkuner „Herald" zauważył u wybrzeży Grenlandii dryfującą jednostkę. Marynarze „Heralda" na pokładzie „Octaviusa" znaleźli zamrożoną 28-osobową załogę. Lodowa śmierć zaskoczyła wszystkich 13 lat wcześniej. Świadczył o tym ostatni wpis w dzienniku pokładowym kapitana, zrobiony w 1762 r. Ujawniał, że „Octavius" wypłynął w 1761 r. z Anglii w podróż do Chin. Jako drogę powrotną nieszczęsny kapitan obrał trasę północną, co było szalonym pomysłem, biorąc pod uwagę drewnianą konstrukcję statku i nieuchronne starcie z lodem mórz arktycznych. Tak też się stało i „Octavius" został uwięziony wśród lodu. Załoga zamarzła, a kiedy przyszło wiosenne słońce, uwolniony z uścisków lodu statek przez 13 lat dryfował jako pływająca kostnica pełna zamarzniętych marynarzy. Marynarze „Heralda" jako jedyni widzieli „Octaviusa". Później statek zaginął.

Pusty pokład

Największą liczbą mitów obrosła chyba historia zbudowanej w 1861 r. 282-tonowej brygantyny „Amazon". Do dziś nikt nie wie, co naprawdę stało się z załogą tego statku, który dziwnym trafem nie miał szczęścia do kolejnych kapitanów. Zastanawia, że wszyscy oni tracili życie w nader tajemniczych okolicznościach. W 1868 r. statek został zarejestrowany jako własność amerykańskiego armatora Johna Hinesa z Nowego Jorku i otrzymał nową nazwę: „Mary Celeste". 5 lub 7 listopada 1872 r. „Mary Celeste" wyruszyła w rejs z Nowego Jorku do Genui, wioząc w swych ładowniach 1701 beczek spirytusu. Kapitanem, a zarazem współwłaścicielem statku był Benjamin Briggs, który w rejs do Genui zabrał ze sobą 30-letnią żonę Sarah Elizabeth i dwuletnią córeczkę Sophię Matildę. Załoga składała się z ośmiu osób: kapitana Briggsa, oficera Richardsona i kucharza Heada, którzy byli Amerykanami, drugim oficerem był Duńczyk Gilling, a czterej pozostali marynarze byli Niemcami. „Mary Celeste" została dostrzeżona przez załogę statku „Dei Gratia" 4 lub 5 grudnia 1872 r. około 400 mil od Gibraltaru. Okazało się, że statek dryfował pod częściowo uszkodzonymi żaglami, a na pokładzie nie było nikogo. „Mary Celeste" została odprowadzona do Genui, gdzie rozpoczęto dokładne dochodzenie, by wyjaśnić, co stało się z załogą, pasażerami, szalupą ratunkową i dlaczego dziewięć beczek alkoholu było pustych. A może to załoga opróżniła dziewięć beczek spirytusu i w dobrym nastroju załadowała się na szalupę, aby w pełni skorzystać z uroków grudniowej żeglugi po Atlantyku? – pytali złośliwcy. A może gdzieś po drodze napotkała „Latającego Holendra"? – drwili inni.

Stawiano najrozmaitsze hipotezy. Ktoś wpadł na pomysł, że załoga salwowała się ucieczką, ponieważ ulatniające się opary alkoholu mogły spowodować wybuch. W lawinie domysłów pojawiły się też i całkiem fantastyczne opowieści o obłąkanym kucharzu, który otruł wszystkich i wyrzucił za burtę, a sam uciekł do szalupy i wszelki ślad po nim zaginął. Mimo licznych prób wyjaśnienia tej zagadki pozostaje ona do dzisiaj jedną z największych tajemnic świata marynarzy.

Upiorna tajemnica

Na koniec warto wspomnieć owianą grozą historię pływającego pod banderą Holenderskich Indii Wschodnich statku „Ourang Medan". Miejscem tego mrocznego zdarzenia był akwen między wybrzeżami Sumatry i Malezji w cieśninie Malakka. W czerwcu 1947 r., a według innej relacji w lutym 1948 r., brytyjskie i holenderskie stacje nasłuchowe odebrały alarmującą wiadomość o śmierci wszystkich marynarzy – łącznie z kapitanem. Ostatnim słowem przesłanym alfabetem Morse'a z holenderskiego frachtowca „Ourang Medan" było... „umieram". W miejsce nadania wiadomości natychmiast popłynął najbliżej znajdujący się okręt amerykański „Silver Star". Po wejściu na pokład „Ourang Medan" amerykańscy marynarze znaleźli stosy ciał. Na twarzach martwych członków załogi „Ourang Medan" widniało przerażenie, choć na ich ciałach nie było śladów przemocy. Nagle marynarze amerykańscy zauważyli dym wydobywający się z dolnych pomieszczeń i szybko opuścili statek. W chwilę potem nastąpiła eksplozja i statek zatonął.

W 1952 r. Straż Przybrzeżna USA opublikowała specjalny raport zawierający zeznania członka załogi „Silver Star", który miał wziąć udział w przeszukaniu „Ourang Medan" i przekazał opis makabrycznego odkrycia. Ale czy statek „Ourang Medan" w ogóle istniał? W 1954 r. ukazała się książka Otto Mielke „Statek śmierci na Morzu Południowym" podająca dość dokładne specyfikacje techniczne statku, z nazwiskiem kapitana włącznie. Wytrwali badacze tej historii przekopywali się przez Rejestr Katastrof Morskich z lat 1824–1962 całkowicie bez rezultatu. W związku z tym zaczęły powstawać różne teorie spiskowe sugerujące, że „Ourang Medan" w utajnionym rejsie miał przewozić nitroglicerynę i niezwykle silne substancje toksyczne, w tym gazy i broń bakteriologiczną. Inna teoria głosi, że „Ourang Medan" przewoził rezultaty eksperymentów pseudomedycznych przeprowadzanych przez demonicznego japońskiego bakteriologa Shir? Ishii. Za udostępnienie swojej wiedzy miał kupić u MacArthura zwolnienie z odpowiedzialności za popełnione zbrodnie wojenne.

Odbicie od stałego lądu i wypłynięcie na morze lub bezmiar oceanów było dla żeglarzy ryzykiem ocierającym się o szaleństwo. Dowodem na to są tysiące wraków zapełniających dna morskie. Czy jednak wszystkie katastrofy kończyły się opadnięciem statków na dno morza? Ludzie morza mieli w tej kwestii podzielone zdanie. Przecież widywano te dawno „zatopione" jednostki dryfujące bez załóg i od czasu do czasu wynurzające się z upiornej morskiej mgły, aby na moment wywołać przerażenie u załóg przepływających koło nich statków.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Klub Polaczków. Schalke 04 ma 120 lat
Historia
Kiedy Bułgaria wyjaśni, co się stało na pokładzie samolotu w 1978 r.
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar