Środki, które Polska otrzymała z Unii, a które umożliwiły nam m.in. budowę autostrad i postęp technologiczny, to w pewnym sensie rekompensata za gigantyczne straty, jakie ponieśliśmy w czasie II wojny światowej. A jeśli dziś Niemcy będą nas szantażować, że w zamian za te środki mamy się zgodzić na mechanizm przymusowej relokacji uchodźców, to my przypomnimy im, że nigdy nie zrzekliśmy się odszkodowań za zniszczenia wojenne, bo nigdy w istocie ich nie otrzymaliśmy... Tak w skrócie można streścić jeden z wątków sobotniego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego podczas kongresu w Przysusze.

Pomijając skomplikowane kwestie polityczne i prawne dotyczące reparacji, nie sposób nie zauważyć, że prezes PiS kolejny raz w swojej działalności politycznej nadużywa polityki historycznej. Jego słowa, sięgające nie tylko czasów II wojny światowej, ale też epoki kolonializmu – o wiecznie poszkodowanej przez wszystkich Polsce – padają na podatny grunt i mają jeden cel: udowodnienie, że tylko kierunek obrany przez PiS jest dobry. Żaden inny.

Zjawisko nadużywania argumentów historycznych nie jest obce też opozycji. Po to by zdyskredytować działalność telewizji publicznej (czytaj: pisowskiej), Platforma Obywatelska produkuje spot „Stop propagandzie Goebbelsa!".

Dwa miesiące temu w dokumencie „Chrześcijański kształt patriotyzmu" polscy biskupi przypominali, że głównym celem roztropnej polityki historycznej jest „jednoczenie ludzi wokół wspólnego dobra, wzmacnianie więzi międzyludzkich i poczucia wspólnoty duchowych wartości ponad różnicami i podziałami". „Tam bowiem, gdzie naturalny w polityce spór nasyca się zbyt pochopnie analogiami historycznymi, a argumenty historyczne zastępują racje ekonomiczne, prawne czy społeczne, tam oddala się, a czasem staje się niemożliwa do osiągnięcia, perspektywa godziwego i niezbędnego w społeczeństwie demokratycznym politycznego kompromisu" – pisali za Benedyktem XVI biskupi.

Sporo wody w Wiśle musi upłynąć, by politycy przyswoili sobie te słowa.