Bardzo zróżnicowane są oceny europejskiego, skrajnie prawicowego „populizmu" (opatruję to słowo cudzysłowem, bo tak naprawdę o populizmie tu nie można mówić). Ale nawet wśród ekspertów mu niechętnych lub wobec niego neutralnych dominuje przekonanie, że stanowi on w pierwszym rzędzie efekt fatalnych błędów rządzących przez dziesięciolecia neoliberalnych w większości elit. Z tekstów, jakie wyszły spod pióra amerykańskiego intelektualisty Timothy Snydera lub jego europejskiego kolegi Ivana Krasteva, wynika jednoznacznie, że to neoliberalny główny polityczny nurt doprowadził do katastrofalnego osłabienia demokracji. W przekonaniu Krasteva populizm to rodzaj oddolnego buntu przeciwko skompromitowanej demokracji liberalnej. Z kolei politolog prof. Jan Zielonka twierdzi, że wzrost i sukcesy polityczne populizmu uznać można z jednej strony za rodzaj antyliberalnej rewolucji, a z drugiej – tam gdzie dotyczy to Unii Europejskiej – za rodzaj integracyjnego rewizjonizmu.
Politycy i eksperci neoliberalnego mainstreamu nazywają często populizm ruchem „roszczeniowo myślących przedmieść", „zmarginalizowanych parweniuszy" lub „negatywnie wyalienowanych". Natomiast jego zwolennicy uznają go np. za rodzaj protestu wobec świata, w którym obywatel zdominowany jest przez pieniądz. Nurt ten postrzegany jest także jako patriotyczna rewolucja w świecie rozpasanego multikulturalnego porządku europejskiego.
Stracona tożsamość
Wzlotowi tzw. populizmów sprzyjały procesy zachodzące przez ostatnie kilkadziesiąt lat w łonie europejskich systemów partyjnych. W konsekwencji nacierającego od lat 80. neoliberalizmu i związanej z nim dominacji mechanizmów rynkowych zacierały się stopniowo w Europie klasyczne podziały na lewicę i prawicę. Socjaldemokratyczna lewica praktycznie skapitulowała wobec tendencji neoliberalnej. Zaczęło się od poszukiwania rozmaitych tzw. trzecich dróg, w wyniku czego rządzące lub współrządzące socjaldemokracje prowadziły politykę niewiele różniącą się od polityki chadecji czy partii liberalnych. W Polsce doskonałym tego przykładem były rządy SLD w latach 2001–2005.
W konsekwencji, w całej niemal integrującej się Europie ukształtowało się u progu XXI w. coś na wzór neoliberalnego mainstreamu stanowiącego fundament i główny wyznacznik coraz gorzej postrzeganych demokracji liberalnych. Najlepszą tego dziś ilustracją jest Parlament Europejski, w którym liberałowie, chadecy i socjaldemokraci utworzyli swego rodzaju polityczne konsorcjum, starając się zagrodzić drogę narastającej fali „populizmu". Ale i tu układ sił ulega zmianie. W europarlamencie jest już ponad 170 deputowanych określanych mianem populistycznych, a wiele wskazuje, że po eurowyborach w 2019 r. liczba ta może się podwoić.
Już w 2016 r. „populiści" wchodzili w skład siedmiu rządów państw UE. I co ciekawsze, były to w większości rządy państw Europy Środkowo-Wschodniej: Polski, Węgier, Litwy, Łotwy, Bułgarii i Finlandii. 2017 r. może okazać się korzystny dla „populistów" Francji i Niemiec. Obawy neoliberalnego mainstreamu politycznego są zatem co najmniej uzasadnione.