– Nie widzę żadnego wyjścia z tej sytuacji poza ponownym przeliczeniem głosów, by udowodnić brak fałszerstw. Obecne wydarzenia stanowią poważne zagrożenie dla kraju i przypominają kryzys z 2003 r. (zakończył się dojściem do władzy Micheila Saakaszwili – przyp. red.) – powiedział Walerij Charbudzanija, który 17 lat temu był szefem gruzińskich służb specjalnych.
Rządzące Gruzińskie Marzenie miliardera Bidzina Iwaniszwiliego zdobyło 48 proc. głosów w wyborach parlamentarnych, co daje mu większość w parlamencie pozwalającą rządzić bez tworzenia koalicji. Osiem partii opozycyjnych, które również dostały się do parlamentu, twierdzi jednak, że fałszerstwa objęły 17 proc. oddanych głosów.
Protest ogłoszono od razu dzień po głosowaniu, 1 listopada, ale nie został masowo poparty. Dopiero po tygodniu na ulicach Tbilisi doszło do ostrych starć wielotysięcznych manifestacji z policją. Demonstranci próbowali blokować gmachy rządowe. Obecnie ruch opozycyjny przekształcił się w pikiety w poszczególnych regionach przed siedzibami komisji wyborczych. Cały czas liczą one głosy.
Jednocześnie w początkowej fazie protestów opozycja oskarżała gruziński Sąd Najwyższy, że odrzuca wszystkie skargi na wyniki wyborów. Po dwóch tygodniach demonstracji sędziowie jednak ulegli i przyjęli 96 protestów. Teraz się okazało, że swoim wyrokiem już anulowali wyniki w jednej komisji wyborczej, a w kolejnych 16 nakazali ponowne przeliczenie głosów.
Wcześniej jednak wszystkie partie opozycyjne zdecydowały o bojkotowaniu parlamentu. – Turkmenizacja władzy i marginalizacja opozycji? – pytał o skutki tej decyzji jeden z przywódców opozycji Grigoł Waszadze. Trzech litewskich eurodeputowanych wezwało do jak najszybszych rozmów skonfliktowanych stron, ale odpowiedzialnością za nie obarczyli również opozycję. Przy okazji zażądali od międzynarodowych organizacji, które organizowały monitoring wyborów, by oceniły skargi składane w sądzie.