W telewizji na wszystkich stacjach są już pierwsze informacje. Była awaria prezydenckiego tupolewa. Nie wiadomo, co się stało, próbował lądować, była mgła. Z minuty na minutę rośnie groza całej sytuacji: „mogą być ofiary”, „są ofiary”, aż do tej najgorszej beznadziejnej: „nikt nie przeżył”. Zginęli wszyscy. Prezydent Lech Kaczyński, jego małżonka i 94 osoby, ważna część polskiej elity politycznej.
Co robić? Instynktownie myślę: pojadę do redakcji. Ale po co? Jest sobota, tam wszystko zamknięte. Mimo to jadę. Na moście Poniatowskiego ciągną już tłumy z flagami, z niezliczoną ilością białych i czerwonych kwiatów. Na Krakowskim Przedmieściu tłum jest już tak duży, że taksówka utyka w korku. Ci ludzie jakby nagle poczuli potrzebę bycia razem. Wszyscy czujemy, że stało się coś ważnego, złego, tragicznego. Podobne było, kiedy umarł Papież, chociaż jego śmierci się spodziewaliśmy, śledząc kolejne dni i kolejne niepokojące informacje z rzymskiej kliniki Agostino Gemelli.
Ta śmierć przyszła bez ostrzeżenia, brutalna, zimna, beznadziejna.
Redakcja nie była zamknięta. Na miejscu jest już większość redaktorów, przyszli podobnie jak ja, kierowani jakimś instynktem. W Sali pod Orłem, w której odbywają się kolegia redakcji, zawsze gwarnej, panowała cisza. Wyrwani ze snu ludzie nie chcieli uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Przystąpiliśmy do redagowania ośmiokolumnowego dodatku specjalnego, który miał być rozdawany za darmo następnego dnia, w niedziele na placu Piłsudskiego, miejscu mszy. Trochę na oślep, bo napływały kolejne informacje, o kolejnych nazwiskach poległych z listy pasażerów tupolewa. Ich ogrom nas przerażał. Patrz, Staszek Mikke tam był, Agacka-Indecka, Gosiewski, „Seba” Karpiniuk - i kolejne, i jeszcze kolejne. My znaliśmy tych ludzi, rozmawialiśmy z nimi, nasze losy zawodowe splatały się przez lata z ich politycznymi czy prawniczymi losami.