Podróż z Polski na Polinezję Francuską to długie i skomplikowane przedsięwzięcie logistyczne. Kto nie musi liczyć się z kosztami, nie zwraca uwagi na takie detale jak linie lotnicze, którymi podróżuje. Chce dotrzeć wygodnie i szybko i za to płaci bardzo słono. Reszta musi szukać tańszych alternatyw.
Jedną z nich jest podróż przez Dohę i Auckland do Papeete, stolicy Tahiti. Ostatni odcinek tego relatywnie niedrogiego połączenia obsługuje Air New Zealand. A to pech, mogę powiedzieć, bowiem z tą linią zetknęłam się już niestety nie raz. Operując w najbardziej osamotnionym regionie świata, gdzie przez dziesieciolecia nie wykształciła się prawdziwa konkurencja, nowozelandzki narodowy przewoźnik miał monopol na szybkie dostawy ludzi i towarów na oblewane zimnymi wodami Morza Tasmana wyspy. Nie musiał robić nic, by mieć pełne samoloty.
Dziś konkurencja wprawdzie już do Nowej Zelandii dotarła, ale i tak nie jest to to, co odczuwamy na zatłoczonym niebie Europy. Air New Zealand niewiele więc zmienił w swoim podejściu do biznesu, może poza instrukcjami bezpieczeństwa, którymi wszystkie linie zanudzają podróżnych.
Tutaj Nowozelandczycy są bardzo kreatywni. Przemalowali swoje maszyny na czarno, odbili na kadłubach liść paproci drzewiastej - narodowy symbol kraju, a do instrukcji bezpieczeństwa zatrudnili bożyszcza narodowego sportu - rugbistów z drużyny The Blacks. Dobrze się to ogląda i dłużej pamięta.
Gorzej z innymi elementami obsługi pasażerów. Kupując bilet na tak długą trasę jak Warszawa-Papeete, każda linia oferuje internetowy wybór miejsca czy rodzaju posiłku (największy wybór narodowych kuchni jest chyba w Air Qatar). I oczywiście możliwość odprawy internetowej.