Roześmiane buzie premierów Morawieckiego i Orbána, pozujących na zwycięzców unijnego szczytu, mogą być materiałem na propagandowe migawki albo złośliwe memy, ale nie mówią o wyniku gry.

Wcale nie dlatego, że wielkie pieniądze, jakie Unia przeznaczy na odbudowę po pandemii, nie są – wedle panów premierów – obwarowane przestrzeganiem praworządności, a wedle zapisów porozumienia są, chociaż pośrednio. Zresztą Parlament Europejski wyraził sprzeciw i negocjacje jeszcze się nie zakończyły. Stawką jest przyszłość, a może nawet samo istnienie Unii. Już od dawna wiadomo, że jeżeli nie nastąpią zasadnicze zmiany, przejdzie ona w niebyt, jak sklerotyczna babcia, do której parę lat temu trafnie porównał ją papież Franciszek.

Podobny moment przeżywała potęga, jaką dziś USA. Z wojny o niepodległość wyszła jako słaba wspólnota stanów, z których każdy prowadził własną politykę. Aby przezwyciężyć kryzys i spłacać długi, sekretarz skarbu prezydenta Waszyngtona – Alexander Hamilton – doprowadził, mimo niezgody stanów, do powstania banku centralnego, który przejął zwierzchnictwo nad finansami federacji. Był to węzłowy moment dla przekształcenia wspólnoty w państwo federalne.

Według wielu komentatorów taki „moment Hamiltonowski" przeżywa dziś Unia Europejska. Czuję się europejskim federalistą, ale nie opuszcza mnie sceptycyzm. Unijny bank nie miał dotąd wiele do gadania, nie udzielał pożyczek, nie zarządzał wspólnym długiem. Niemcy zawsze były temu przeciwne, a dziś – pod rządami tej samej Angeli Merkel – są głównym orędownikiem przełomu. Ale do rzeczywistej odmiany jeszcze daleko; szukając oszczędności dla sfinansowania wielkiego zamierzenia, obcięto fundusz na wspólne projekty obronne.

Uśmiech z premierowskiej fotografii mocno rzednie, gdy pojawiają się coraz częściej głosy, że trzeba pozbyć się państw, które traktują Unię jak dojny bankomat, a budują u siebie dyktaturę. Łatwo to zrobić przez zawarcie nowego traktatu pozostawiającego nas na uboczu. Wtedy ów „moment" będzie nazywał się całkiem inaczej.