Nasz jako taki dobrobyt zależy tylko od tego, co potrafimy wyprodukować w fabrykach i na polach. Prawi i Sprawiedliwi słusznie się chwalą, że od czasu jak rządzą, wzrost gospodarczy przekracza 4, a nawet ostatnio 5 procent rocznie, co jest europejskim rekordem, a za Platformy było gorzej. Na to totalna opozycja odpyskowuje, że od czasu jak niby zhańbiła się „zdradą okrągłego stołu”, nasz PKB na mieszkańca wzrósł ośmiokrotnie, co też jest rekordem europejskim i żadne z państw wyzwolonych z komunizmu nie wzbogaciło się tak szybko własną pracą. Teraz rządzącym wstyd za wyborcze hasło „Polska w ruinie” – dogadują lemingi.

Przekomarzać się (obecnie „hejtować”) można długo. Ponieważ pracę uprzedmiotowioną w przetworzonych płodach ziemi i przemysłu sprzedajemy za granicę, dużo nam powie wartość jednego kilograma naszego eksportu. Wynosi ona średnio 1,8 euro, gdy taka sama przeciętna dla eksportu niemieckiego to 4 euro. Dobre samochody mają wartość 12 euro za kilogram, a elektronika – z dziesięć razy więcej! I tu jest sedno sprawy. Sprzedajemy wyroby niezbyt skomplikowane, głównie podzespoły do cudzych konstrukcji. Dlatego jesteśmy uzależnieni od koniunktury gospodarczej na Zachodzie o wiele bardziej niż w czasach „czarnego złota”. Wystarczy małe spowolnienie w Niemczech, a nasz eksport ostro zahamuje i pracownicy pójdą na bezrobocie.

Dopiero na tym tle można zrozumieć, co się stało ostatnio z polskim grafenem. Mieliśmy w ręku wynalazek, który właśnie z węgla tworzył materiał dla elektroniki i kosmosu. Teraz okazuje się kłopotliwy, a może nawet zbędny; superdrogie podzespoły wyprodukują pewnie Chiny. 45 lat temu słyszałem prawie takie same wykręty z ust komunistycznego aparatczyka, który właśnie utrącił wyprzedzający światową technikę komputer K-202 nieżyjącego dziś Jacka Karpińskiego. Nic się nie zmieniło prócz ustroju. Mówiliśmy niegdyś, że Polska węglem stoi; jeszcze trochę, a będzie jak w tytule.