Do Wrocławia właśnie wchodzi wspierany przez Ubera startup z czterema setkami e-hulajnóg do wypożyczenia, a w internecie furorę robi filmik z szefem Rady Europejskiej Tuskiem mknącym na e-hulajnodze tej firmy przez zaułki Paryża. Gdy były premier wpadnie do rodzinnego Sopotu, będzie mógł po sąsiedzku w Gdańsku pokazać się na rowerze elektrycznym, bo miasto tworzy system takich pojazdów.
Wszystkie te informacje podkreślają tylko klapę, jaką okazał się państwowy program indywidualnej motoryzacji opartej na prądzie. Żeby dostrzec u nas liczbę rejestrowanych e-aut, potrzeba nie tyle dobrej lupy, ile silnego mikroskopu. To zaledwie 0,09 proc. rejestrowanych samochodów osobowych. Co gorsza, wskaźnik ten maleje – dwa lata temu sięgał 0,1 proc. Średnia unijna jest osiem razy wyższa, a w zakupach aut na prąd wyprzedzają nas Czesi, Węgrzy i Rumuni.
Przy przekraczającej 50 tys. zł cenie najtańszej dwuosobowej „podjezdki" elektrycznej czy zwykłego małego auta za 115 tys. zł „Kowalskich" długo jeszcze nie będzie stać na taki zakup. I nie pomogłyby tu nawet dopłaty, których i tak nie będzie, bo Polska to nie bogata Norwegia.
Mimo oficjalnych planów e-aut unika nawet rząd. Jak pisaliśmy niedawno w „Rzeczpospolitej", żadne ministerstwo nie ma takiego pojazdu w garażu. Wiele resortów planuje zakup na przyszły rok, ale po jednej, najwyżej dwie sztuki.
Możemy pocieszać się elektromobilną statystyką i tym, że nasycenie ładowarkami w przeliczeniu na liczbę e-aut mamy większe niż w Niemczech, ale to tylko żonglerka liczbami i dowód, że z punktami czerpania energii jest u nas jeszcze gorzej niż z pojazdami, które miałyby tam „tankować".