Chiński smok na różne sposoby próbuje dostać się na zachodnie salony. W ubiegłym roku chiński konkurent Amazona, serwis AliExpress, wystartował z przetłumaczonymi na kilka europejskich języków, w tym polski, platformami zakupowymi, dostosowując do specyfiki krajów także systemy płatności. Z tym tłumaczeniem było różnie, klienci śmiali się z kalekich sformułowań, ale zamawiali, bo jest taniej niż gdzie indziej.

Czytaj także: Europa drży przed chińskim Alibabą

To taniej stało się problemem dla producentów z Europy. Przy tej okazji pojawiła się także kwestia takiego przesyłania zakupionych towarów, by uniknąć cła. O ile jednak firmy – mimo pomruków niezadowolenia – niewiele mogły zrobić, o tyle państwa, którym ktoś nagle zaczął grzebać w kieszeni, postanowiły zareagować. Teraz kolejne uderzenie szykują europejskie organizacje konsumenckie. I – paradoksalnie – to one mogą być siłą sprawczą, która zdecyduje o uporządkowaniu internetowego handlu detalicznego między Chinami a UE.

Unia, coraz silniej krytykowana ostatnio za przeregulowanie gospodarki, ma jednak wiele dobrych rozwiązań, w tym takich, które wyrównują szanse konsumenta i producenta. Tymczasem AliExpress, przynajmniej na razie, zgrabnie je obchodzi. Jeśli coś jest nie tak z zakupami, klient może się poskarżyć do sądu, ale w Hongkongu. Konia z rzędem temu, kto się na to zdecyduje, prędzej machnie ręką. Problematyczne są kwestie zwrotu produktu czy gwarancji. Dopóki mówimy o słuchawkach za kilka euro, może nie jest to wielki problem, ale w przypadku poważniejszych zakupów już tak. Zdecydowana akcja może wpłynąć na zmianę tej polityki, bo stawką jest obecność na rynku UE.

Paradoksem jest to, że organizacje konsumenckie w pewnym sensie bronią w ten sposób interesów europejskich producentów i sprzedawców. Bo większość konsumentów postawiona przed wyborem: niższa cena czy jasne warunki gwarancji lub zwrotu towaru – i tak skłoni się ku cenie. A ci, którym nie tylko na niskiej cenie zależy, nie kupują na AliExpress.