Kolejni europejscy przywódcy nawołują do bojkotowania rozgrywek piłkarskich Euro 2012 na Ukrainie. Polski MSZ w popłochu usiłuje wypracować strategię, która z jednej strony nie pogrzebie samych mistrzostw, a z drugiej nie będzie poparciem dla polityki prezydenta Janukowycza.
Jak na razie wiemy, że do Kijowa nie pojadą szef Komisji Europejskiej Jose Barroso i, najpewniej, kanclerz Niemiec Angela Merkel. Słowa potępienia padały też ze strony przywódcy Włoch. Ale na politycznej giełdzie nie brakuje bardziej radykalnych projektów. Jak choćby przesunięcia mistrzostw o rok albo ograniczenia rozgrywek do polskich stadionów ze wsparciem Austrii i Niemiec.
Oficjalnie polskie władze apelują, by nie łączyć sprawy Tymoszenko z Euro. Odmawiają też komentowania konkretnych propozycji bojkotowania mistrzostw. Posłowie, z którymi rozmawialiśmy, nie przywiązują na razie większej wagi do tego problemu. Przekonani są, że nie wpłynie to na przebieg meczów i frekwencję. – Dla Euro nie ma zagrożenia, jest poniżej jednego procentu szans, że dojdzie do zmiany miejsca czy terminu – mówił „Rz" eurodeputowany Paweł Kowal (PJN).
Bojkot jest reakcją na złamane przez Janukowycza obietnice. Jak nam mówi Jacek Protasiewicz (PO): – Barroso czy pani Merkel czują się oszukani przez prezydenta Wiktora Janukowycza, który obiecywał taką zmianę prawa karnego, że Tymoszenko miała wyjść na wolność.
To może wpłynąć nie tylko na samo Euro 2012, ale i na wspierane przez Polskę Partnerstwo Wschodnie oraz ukraińskie ambicje unijne. MSZ powinien jak najszybciej wyjść z własną inicjatywą, jeżeli nie chce załamania rozmów Wschód – Zachód. Zwłaszcza w sytuacji, gdzie rząd w Kijowie ostentacyjnie milczy. Ukraiński MSZ najpierw przekonywał, że bojkot jest kaczką dziennikarską, a później usiłował całą sprawę bagatelizować. A opozycja wydaje się być zadowolona z działań polityków Zachodu. Czy w tej skomplikowanej sytuacji Polska wie, jak się zachować? Pojawiają się propozycje mediacji z polskiej strony. Kto ma to zrobić, na razie nie wiadomo.