Niemiecki reżyser długo się wahał, czy ma prawo wtrącać się do polskiej historii. – Im więcej czytałem, myślałem i rozmawiałem z ludźmi, tym bardziej się tego filmu bałem – powiedział mi w rozmowie. – Powtarzałem producentowi: „Znajdźcie sobie polskiego reżysera”. Sądzę, że nigdy nie podjąłbym się nakręcenia fresku politycznego o Polsce. Zgodziłem się wyreżyserować ten film, bo to nie jest obraz o „Solidarności”, podobnie jak mój „Dziewiąty dzień” nie był filmem o Trzeciej Rzeszy i obozach koncentracyjnych. W „Strajku” opowiadam o jednostce, która pozostaje wierna wartościom, w jakie wierzy.
Bohaterka filmu w latach 60. przyjeżdża do Gdańska ze wsi i w stoczni staje się przodownicą „pracy socjalistycznej”. Schloendorff pokazuje jej dojrzewanie. W miarę upływu lat jej proste zasady, wiara w prawdę i poczucie ludzkiej solidarności zaczynają się coraz bardziej kłócić z pełnym sloganów zakłamaniem komunizmu. Agnieszka uruchamia lawinę, która doprowadzi do przełomu roku 1980.
– Ona ma nienaruszalne zasady – mówił Schloendorff. – Wie, że pewnych rzeczy po prostu się nie robi. Nie ma politycznej świadomości i wcale nie chce zmieniać biegu historii. Co najwyżej drobne rzeczy wokół siebie. To, co wydaje jej się niewłaściwe, niegodziwe. Jest trochę jak samotny kamień. Najpierw komuniści, rękami takich jak ona, chcą zbudować nowy świat, potem próbuje ją wykorzystać Kościół. A ona w każdej sytuacji pozostaje sobą. I nagle – z tą swoją uczciwością i niezłomnością – staje się trybem, który porusza wielką machinę zmian.
Mimo zastrzeżeń Schloendorffa jest w „Strajku” także Polska. Ta szara, smutna, komunistyczna, w której najpiękniejsi są ludzie i ich solidarność. Film oparty jest na losach Anny Walentynowicz. Niestety, ona sama nie zaakceptowała scenariusza, groziła procesem. Reżyser, pełen wielkiej estymy w stosunku do niej, bardzo tę burzę przeżył.
– Chciałem złożyć hołd „Solidarności” i Annie Walentynowicz – mówił mi rok po premierze. – Włożyliśmy w „Strajk” dużo wysiłku i serca. Dlatego debata polityczna, która wokół nas rozgorzała, powaliła mnie. Jeszcze większym rozczarowaniem stało się to, że filmu nikt nie chciał zobaczyć. Widzowie stwierdzili: „To polityka. Dajmy sobie spokój”.