Większość barów mlecznych to zapyziałe miejsca, gdzie panie w fartuchach i czepkach na głowie od dziesięcioleci serwują te same dania. Miłośnikom filmów Stanisława Barei kojarzą się pewnie ze słynną sceną z „Misia” – miskami przykręconymi na stałe do blatów i sztućcami na metalowych łańcuchach.
Trzeba było dwóch szwedzkich reżyserek Teresy Mörbvik i Ewy Einhorn, żeby spojrzały na polskie bary mleczne z dystansem. W swoim świetnym, nastrojowym filmie pokazują fenomen tych miejsc, ale przede wszystkim dokumentują świat powoli odchodzący w przeszłość.
Opowieść rozgrywa się we wrocławskim barze Bywalec. Lokal, leżący z dala od popularnych atrakcji miasta, przyciąga przede wszystkim ludzi starszych i ubogich. Nad talerzami pochylają się zmęczone, szare twarze. Do baru wpadają bezdomni, którzy uzbierali parę groszy, i robotnicy w ubrudzonych kombinezonach. Spoglądają na wiszące na ścianie menu i kilkadziesiąt umieszczonych w nim pozycji: pierogi, schab, golonka, flaki, gulasz...
– Od złotówki można zjeść zupę. Pierogi 1,90 zł. To są naprawdę grosze. Ludzi nie stać, żeby chodzić do restauracji. Tylko w takich barach się żywią – mówi pani Danuta, szefowa Bywalca.
To ona i jej pracownicy są głównymi bohaterami filmu. Kamera zagląda na zaplecze. Pokazuje skomplikowany proces komponowania menu. – Bary mleczne powinny być tanie, szybkie i bardzo smaczne – mówi Danuta.