Pierwsza połowa lat 90. była złotym okresem studia Disneya. Dzięki nowoczesnym aranżacjom piosenek wytwórnia odświeżyła tradycję rysunkowego musicalu. A przy tym postawiła na pastisz. Połączenie konwencji broadwayowskiego show i żartobliwych nawiązań do motywów baśniowych dało piorunujący efekt. Kolejne muzyczne bajki Disneya zarabiały coraz więcej pieniędzy, zgarniając przy okazji Oscary za najlepsze piosenki i muzykę. Ten sukces był w dużej mierze zasługą trzech autorów: reżyserów Johna Muskera i Rona Clementsa oraz kompozytora Alana Menkena.
To oni stworzyli m.in. „Aladyna” (1992), który przyniósł zyski w wysokości 500 milionów dolarów. Oczywiście, musiały powstać sequele, ale zgodnie z polityką studia kontynuacje realizowali już inni twórcy, a filmy od razu trafiały na DVD. Największą atrakcją „Aladyna” była postać niebieskiego Dżina, który w ogóle nie przypominał groźnego ducha z lampy.
Gadał bez przerwy, a jego przezabawne tyrady nadawały fabule lekkości i polotu. Robin Williams przeszedł w tej roli samego siebie. Tryskał dowcipem. Chwilami można było odnieść wrażenie, że użyczając Dżinowi głosu, wymknął się scenarzystom spod kontroli i improwizuje niczym komik w programie „One Man Show”.
Williams nie dał się namówić na występ w „Zemście Jafara”, drugiej części przygód Aladyna z 1994 roku. Ale dwa lata później, gdy powstawał „Aladyn i król złodziei”, wrócił do roli niebieskiego ducha.
Chociaż akcja koncentruje się wokół przygotowań Aladyna i księżniczki Dżasminy do ślubu, przerwanych wtargnięciem 40 rozbójników pod wodzą herszta Kassima, całą uwagę skupia na sobie Dżin. Williams znowu jest w swoim żywiole. Parodiuje m.in. Waltera Cronkite’a, Woody’ego Allena i Dustina Hoffmana. Ta rola to kreacja.