Przykład 37-letniej sędzi, która po trzech latach pracy przeszła w stan spoczynku ze względu na stan zdrowia (w jej karierze nie zabrakło dyscyplinarki) i teraz dostaje emeryturę w wysokości ponad 6 tys. zł miesięcznie, zmusza do refleksji.
Zgoda, wypadki losowe się zdarzają, ciężkie choroby również i kariera może zostać przerwana w sposób niezamierzony, a człowiek musi z czegoś żyć. Nie oceniam więc konkretnego przypadku młodej sędzi, nie znając wszystkich szczegółów. Dostrzegam jednak w tej historii poważną dysfunkcję systemową, polegającą na nadmiernym uprzywilejowaniu jednej grupy zawodowej.
Gdyby bowiem owo zdarzenie losowe – ciężka choroba – dotknęło młodej pielęgniarki czy nauczycielki, przejście w stan spoczynku nie wyglądałoby tak różowo. Obie panie nie mogłyby liczyć na 75-proc. uposażenie do końca życia z opcją wykonywania innych, lżejszych zajęć – aby czas się nie dłużył.
Tu życie jest o wiele bardziej brutalne. Osoba, która przekroczyła 30. rok życia i jest niezdolna do wykonywania pracy, może liczyć na rentę, pod warunkiem że wcześniej pracowała przez pięć lat. Wysokość owej renty pominę już milczeniem.
Skąd tak olbrzymia dysproporcja między zwykłym obywatelem a sędzią? Skąd święte oburzenie sędziów na samo wspomnienie, że ich zawód cieszy się licznymi przywilejami: immunitetem, stanem spoczynku, wysokością uposażeń?