Czarnobyl 25 lat po katastrofie

Najpierw jest granica, która oddziela świat sprzed katastrofy nuklearnej od tego po katastrofie. Tu trzeba okazać paszport. Za szlabanem zaczyna się ziemia, na której zdrowe kapusta i kartofle wyrosną za 20 tysięcy lat

Publikacja: 26.03.2011 00:01

Pomnik upamiętniający katastrofę w Czarnobylu przed tzw. sarkofagiem osłaniającym zniszczony wybuche

Pomnik upamiętniający katastrofę w Czarnobylu przed tzw. sarkofagiem osłaniającym zniszczony wybuchem reaktor

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman Piotr Wittman

Strażnik z listą wchodzi do autokaru. Czyta nazwisko cudzoziemca, patrzy na zdjęcie. Wszystko jak na prawdziwej granicy, tylko pieczątki w paszporcie nie postawi. Gdy skończy, możemy wyjść. Dziennikarze BBC, Reutersa, Bloomberga, AFP, „Guardiana", gazet z Hiszpanii, Włoch, Austrii, Niemiec robią sobie zdjęcia przed szlabanem z napisem „Danger" i „Stop – control".

Enruque Serbeto wyjmuje czerwony dozymetr marki Jupiter. To szef hiszpańskiego biura dziennika „ABC" w Brukseli, ale w latach 90. pracował jako korespondent w Moskwie. Wtedy kupił ten dozymetr. Nie po to, by jechać na Ukrainę. Tak na wszelki wypadek.

Wystawiony na mroźne powietrze końca lutego aparat wyświetla 0,15 mSv/h (milisievert na godzinę – pokazuje, ile wynosi pochłonięta przez nas dawka promieniowania jonizującego). Norma budowlana to 0,2 mSv/h, zdjęcie rentgenowskie klatki piersiowej – 0,1 mSv/h, a mammografia – 3 mSv/h.

Gdy 25 lat temu w Czarnobylu sowiecka ignorancja i buta doprowadziły do wybuchu reaktora, promieniowanie w jego pobliżu sięgnęło od 10 tysięcy do 300 tysięcy milisievertów na godzinę.

Na was patrzy cały świat

Za szlabanem tylko lasy i lasy po obu stronach drogi. Sosnowe, niewysokie, 16 tysięcy hektarów w zamkniętej dziesięciokilometrowej strefie wokół elektrowni. Wołodymyr Hołosza, dzisiaj szef rządowej agencji zarządzającej strefą, pracował tu 24 lata temu.

Trzeba było chronić lasy przed pożarem. Bo na lasy spadło najwięcej radiokatywnego pyłu. Gdyby zapłonęły, wiatr zepchnąłby dym z promieniotwórczymi pierwiastkami na odległy o 150 km Kijów.

– Pracowaliśmy brygadami – po kilkaset ludzi. Zbudowaliśmy 3,5 tysiąca kilometrów dróg przeciwpożarowych, powstały cztery stacje przeciwchemiczne i setka wież przeciwpożarowych. Pilnowaliśmy lasów dzień i noc i od 20 lat nie mieliśmy tu poważnego pożaru – mówi nie bez dumy Hołosza.

Za oknami las rzednie, przechodzi w liściasty topolowo-osikowy i pokazują się pierwsze domy. Bez okien, drzwi, z zapadłymi dachami; ćwierć wieku stoją opuszczone wśród zawalonych płotów, w zarośniętych ogrodach.

– Domy zostały, bo ich spalenie byłoby zbyt niebezpieczne – mówi Hołosza.

Kto pamięta dziś, że 12-tysięczny Czarnobyl to miasto z XII-wiecznym rodowodem, do tego bardzo długo miasto polskie? Przez wieki żyły tu obok siebie liczne nacje, a ich wspólnotę zniszczył dopiero Stalin. Polaków deportował do Kazachstanu w 1936 r., podobnie jak muzułmanów. Gminę żydowską wymordowali Niemcy.

Teraz mieszka tu 2500 pracujących na terenie elektrowni. Dlatego część domów ma jeszcze okna, drzwi, ogrzewanie i wodę. Na skwerach wyblakłe plakaty sprzed 25 lat: sylwetka żołnierza i napis: „Na was patrzy cały świat".

Świat wciąż patrzy na Czarnobyl, ale ludzie tylko tu nocują. Zjeżdżają po dziesięciogodzinnej dniówce przez cztery pierwsze dni tygodnia. A na trzy ostatnie opuszczają miasteczkowidmo. Wracają do rodzin w Kijowie i Sławatyczu, który został wybudowany w dwa lata po katastrofie 50 km od reaktorów.

Za Czarnobylem zaczyna się elektrownia. Gigantyczny teren znaczony prostopadłościanami betonowych budowli, kominów i setkami linii wysokiego napięcia bez napięcia. Będą tu rdzewieć i rozpadać się do końca świata.

– Tu był tzw. rudy las – Hołosza pokazuje na porośniętą rzadkimi, niskimi chojakami połać. To jeden z najbardziej skażonych terenów na świecie. Na rosnące sosny spadło promieniowanie równe 20 atakom atomowym na Hiroszimę i Nagasaki. Drzewa natychmiast zrudziały i obumarły. Buldożery zrównały las z ziemią, pnie trafiły na cmentarzysko odpadów.

– Posadziliśmy nowy las, ale znów obumarł, posadziliśmy następny. Niektóre drzewa dziwnie się powykręcały, nie chcą piąć się ku niebu, ale inne rosną dobrze, wyciągają izotopy z gleby – przyznaje Hołosza.

Stajemy tam, gdzie widać dwa reaktory elektrowni, które miały zostać uruchomione w 1986 r. Nie zdążyły. Wciąż piętrzy się nad nimi las pordzewiałych dźwigów.

Enruque włącza dozymetr. Jest 0,63 mSv.

Morze caberneta

Wiosna 1988 roku. Wołodymyr, młody inżynier elektromechanik, przyjeżdża do Czarnobyla z Zaporoskiej Elektrowni Atomowej. Z całego Związku Sowieckiego ściągnięto tu prawie 300 tys. mężczyzn. Zrywają stary asfalt, usuwają warstwy skażonej ziemi, budują sarkofag, składowiska odpadów i instalacje do oczyszczania wody, pilnują lasów.

Noszą ochronne kombinezony i maski, ale nadciąga kolejne gorące lato. Kombinezony są gumowe, grzeją, więc je zdejmują. Pracują w pośpiechu. U kogo pojawi się roczna dawka promieniowania, wraca do domu. Na jego miejsce przyjeżdżają nowi.

– Czy się bałem? Nie. Wtedy sytuacja w Zaporoskiej była gorsza niż w Czarnobylu przed wybuchem. Były problemy przy rozruchu pierwszego bloku, więc się przyzwyczaiłem do pracy w zagrożeniu – opowiada.

Tamtej wiosny w Kijowie w sklepach z alkoholem stało mnóstwo czerwonego wina. Morze caberneta – z Bułgarii, Gruzji, Mołdawii i z Francji.

– Wiedzieliśmy, że takie wino zmniejsza skutki promieniowania, więc piliśmy je zawsze przed pracą, nigdy po, bo wtedy tylko w głowie mąciło – śmieje się i puszcza oko, więc nie wiem, czy tak sobie ze mnie pokpiwa, czy prawdę jednak opowiada.

Ci, którzy pracowali do końca 1987 r., przyjęli dawki ok. 100 mSv/h. Jakieś 20 tysięcy ludzi z pierwszych miesięcy po wybuchu wchłonęło od 250 mSv do 500 mSv. A pierwszych 1000 ratowników było napromieniowanych nie wiadomo jak bardzo, bo skończyły się skale na przyrządach. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy 28 osób zmarło na ostrą chorobę popromienną. Potem kolejnych 19.

Według różnych źródeł na różne odmiany raka zachorowało od 4 do 15 tysięcy ludzi. U 4 tysięcy dzieci z Prypeci stwierdzono raka tarczycy.

Maska na twarz

Po korytarzu idzie facet w białym krótkim szlafroczku. Na gołych owłosionych nogach ma klapki. Uśmiecha się. Za rogu wychodzi drugi i trzeci. Ki diabeł... męska rewia? A jednak nie. Ta zmiana zeszła z sarkofagu. Właśnie zrzucili ochronne ubrania i wzięli prysznic...

W tej części budynku w końcu spotykam kobiety. Dwie z nich obsługują fastscany amerykańskiej firmy Canberra. To szybkie liczniki napromieniowania ludzkiego ciała. Wchodzi się do kabiny, stoi dwie minuty, dopóki nie zapali się zielona lampka. Teraz trzeba się przebrać.

W szatni czekają już ubrane w białe czapki i fartuchy Luda i Wiera. Wręczają klucz od tzw. czystej szafki. Tu zostawiam całe ubranie, poza bielizną. Zakładam szlafroczek, zamykam szafkę i idę do drugiej części, gdzie w „brudnej szafce" czeka ochronny zestaw: dwie pary białych spodni, dwie bluzy, skarpety, czarne toporne buciory – przedmiot westchnień skina, granatowa kufajka, czepek i ciepła czapka, białe rękawiczki.

– Nie boicie się tu pracować?

– A czego się bać? Praca dobra, spokojna, płacą lepiej niż w Kijowie – opowiada Wiera. Obie codziennie dojeżdżają ze Sławutycza. Dbają o odzież, piorą i prasują. Sprzątają szatnie.

Do sarkofagu wejdzie nas pięć kobiet i 15 mężczyzn. To wyjątek, bo tam w ogóle kobiet się nie wpuszcza. Czarnobyl to męska planeta. Schodzimy na dół do wyjścia, dostajemy kaski, dodatkowy osobisty dozymetr, maskę z filtrem. Przechodzimy przez śluzę, która mierzy napromieniowanie butów (mój lewy jest w gorszej kondycji).

– Proszę pamiętać, by nigdzie samowolnie się nie oddalać. Nie klękać, nie kłaść nic na ziemi. Jeżeli cokolwiek spadnie, np. osłona obiektywu czy długopis, to nie będzie tego już można zabrać z powrotem – uprzedza Władymir Małyszew, szef BHP elektrowni.

Nad wejściem wskaźnik aktualnego poziomu skażenia powietrza za drzwiami. Pokazuje 5,21 mSv/h. Wychodzimy.

Pięć sekund w sarkofagu

Najgorzej gdy pada deszcz czy śnieg. Przez szczeliny w wielkim jak egipska świątynia sarkofagu woda wcieka do wnętrza, drąży kanaliki dociera do cmentarzyska reaktora. Pod tysiącami ton piasku i betonu spoczywa tam to, co zostało po wybuchu: prawie cało paliwo uranowe, wypalone pręty grafitowe, zniszczone konstrukcje żelazobetonowe. Ich wydobycie nie jest możliwe.

Woda wypłukuje materiały radioaktywne, wydostaje się innymi szczelinami i wsiąka w grunt; dociera do wód podziemnych, z nimi dostaje się do rzek i strumieni. Przez 25 lat, kropla po kropli, sarkofag karmi ziemię radiacją.

– Kiedy będzie tu można sadzić kapustę i kartofle? – pyta dyrektora elektrowni Igora Gramotkina Terry Macalister z „Gaurdiana".

Dyrektor uśmiecha się z pobłażaniem.

– Sadzić można i dziś, ale jeść bezpiecznie za 20 tysięcy lat – odpowiada 47-letni Gramotkim, który do pracy w Czarnobylu przyjechał dwa lata po katastrofie.

Behapowiec Małyszew pracuje w Czarnobylu 17. rok. Z tego 12 lat w sarkofagu.

– Są tam miejsca, w których promieniowanie jest tak wysokie, że człowiek może przebywać 17 sekund, a są takie, gdzie tylko pięć – opowiada.

– To po co tam wchodzić? Nie bezpieczniej wysłać roboty?

Patrzy na mnie z politowaniem.

– Próby były, ale tam w środku elektronika wysiada. Wszyscy tu nosimy mechaniczne zegarki. Komórki nie chcą działać. Człowiek to najtańszy i najtrwalszy robot – uśmiecha się gorzko.

Tak zawsze było w Związku Sowieckim. Pojedynczy człowiek nic nie znaczył.

– Najstraszniejsze w sarkofagu jest przyzwyczajenie do niebezpieczeństwa. Ludzie tracą świadomość grozy tego miejsca, popadają w rutynę: rozpinają kurtki, zdejmują na chwilę maskę, bo gorąco – opowiada.

Wołodymir Gołownia otwiera drzwi do sarkofagu. Są ciężkie, z 20-centymetrowej grubości stali. Nasza grupa wchodzi do holu nr 202. Drzwi się zamykają. Gorąco. Przed nami „złoty korytarz" prowadzący do sterowni czwartego bloku. To się stało właśnie tam.

Z ciemności wynurzają się sięgające sufitu sploty wybebeszonych kabli. Z drugiej strony długi skorodowany pulpit sterowniczy z wyrwanymi kablami, dziurami po przyrządach. Przed nim tablica prętów rektora, każdy miał tabliczkę z numerem. W dniu katastrofy wyciągnięto te, które umożliwiały kontrolę pracy reaktora...

Wokół ciemno, w powietrzu unosi się pył. Na podłodze niedopałki, choć palić tu nie wolno. Część numerów prętów pracownicy wydłubali i zabrali na pamiątkę. Choć nie wolno. Enruque wyjmuje licznik. Na skali 3,18 mSv.

– Wszystkie tynki, podłogi i sufity zostały zbite i położone na nowo. Usunięto też pomalowane na złoto aluminiowe blachy, którymi był obity korytarz. Dzięki temu skażenie tutaj niskie – opowiada Gołownia.

Fragment korytarza się zachował, podobnie jak czarny archaiczny telefon z okrągłą tarczą. Wychodzimy z sarkofagu. Na zewnątrz podchodzimy do jego czołowej ściany wysokiej na dziesięć pięter. Widać rdzawe zacieki od wyciekającej na zewnątrz wilgoci. Dozymetr Enruque pokazuje 85,79 mSv/h.

Dawka naturalna przyjmowana przez mieszkańca Polski w ciągu roku waha się między 2 a 3 mSv/h.

Chrystus na bulwarze Lenina

Powrót do szatni, zrzucam skażone ubranie, biorę prysznic. Jeszcze wizyta w fastscanie, który sprawdzi, czy jestem czysta, i można pojechać na obiad do zakładowej stołówki. Czeka na nas barszcz, oczywiście ukraiński, surówka z kapusty, ziemniaki z mięsem w sosie, do tego naleśniki z serem w syropie malinowym i kompot.

Przejeżdżamy most na Prypeci. Pojawia się brama ze strażnikami i ciągnące się dziesiątki kilometrów ogrodzenie. Za drewnianym Chrystusem na krzyżu martwe miasto Prypeć: 160 betonowych wielopiętrowych bloków, 15 żłobków i przedszkoli, siedem szkół, trzy szpitale, 25 sklepów, 27 barów, kawiarni i restauracji, trzy domy kultury i kino na 1200 miejsc, trzy baseny kryte, dwa stadiony i dziesięć sal sportowych, wielki park, 35 ogrodów jordanowskich, wesołe miasteczko z diabelskim młynem, dworzec autobusowy i kolejowy.

Wszystko rdzewieje, rozpada się i zarasta gąszczem samosiewnych topoli, wierzb i sosen. W ruinach domów osiedliły się lisy, jenoty, borsuki, przychodzą się paść sarny, koniki Przewalskiego i łosie. Czatują na nie wilki i rysie.

*

Igor Gamotkin mówi, że największa nuklearna katastrofa w dziejach ludzkości była możliwa tylko w tak zamkniętym systemie i kraju, jakim był ZSRR. Dlatego teraz trzeba Czarnobyl pokazywać zwykłym ludziom i specjalistom jak najczęściej. Nasza otwartość jest gwarancją, że nic takiego już się nigdy nie powtórzy.

No, chyba, że przyjdzie trzęsienie ziemi i tsunami...

Strażnik z listą wchodzi do autokaru. Czyta nazwisko cudzoziemca, patrzy na zdjęcie. Wszystko jak na prawdziwej granicy, tylko pieczątki w paszporcie nie postawi. Gdy skończy, możemy wyjść. Dziennikarze BBC, Reutersa, Bloomberga, AFP, „Guardiana", gazet z Hiszpanii, Włoch, Austrii, Niemiec robią sobie zdjęcia przed szlabanem z napisem „Danger" i „Stop – control".

Enruque Serbeto wyjmuje czerwony dozymetr marki Jupiter. To szef hiszpańskiego biura dziennika „ABC" w Brukseli, ale w latach 90. pracował jako korespondent w Moskwie. Wtedy kupił ten dozymetr. Nie po to, by jechać na Ukrainę. Tak na wszelki wypadek.

Wystawiony na mroźne powietrze końca lutego aparat wyświetla 0,15 mSv/h (milisievert na godzinę – pokazuje, ile wynosi pochłonięta przez nas dawka promieniowania jonizującego). Norma budowlana to 0,2 mSv/h, zdjęcie rentgenowskie klatki piersiowej – 0,1 mSv/h, a mammografia – 3 mSv/h.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy