– Kiedy będzie tu można sadzić kapustę i kartofle? – pyta dyrektora elektrowni Igora Gramotkina Terry Macalister z „Gaurdiana".
Dyrektor uśmiecha się z pobłażaniem.
– Sadzić można i dziś, ale jeść bezpiecznie za 20 tysięcy lat – odpowiada 47-letni Gramotkim, który do pracy w Czarnobylu przyjechał dwa lata po katastrofie.
Behapowiec Małyszew pracuje w Czarnobylu 17. rok. Z tego 12 lat w sarkofagu.
– Są tam miejsca, w których promieniowanie jest tak wysokie, że człowiek może przebywać 17 sekund, a są takie, gdzie tylko pięć – opowiada.
– To po co tam wchodzić? Nie bezpieczniej wysłać roboty?
Patrzy na mnie z politowaniem.
– Próby były, ale tam w środku elektronika wysiada. Wszyscy tu nosimy mechaniczne zegarki. Komórki nie chcą działać. Człowiek to najtańszy i najtrwalszy robot – uśmiecha się gorzko.
Tak zawsze było w Związku Sowieckim. Pojedynczy człowiek nic nie znaczył.
– Najstraszniejsze w sarkofagu jest przyzwyczajenie do niebezpieczeństwa. Ludzie tracą świadomość grozy tego miejsca, popadają w rutynę: rozpinają kurtki, zdejmują na chwilę maskę, bo gorąco – opowiada.
Wołodymir Gołownia otwiera drzwi do sarkofagu. Są ciężkie, z 20-centymetrowej grubości stali. Nasza grupa wchodzi do holu nr 202. Drzwi się zamykają. Gorąco. Przed nami „złoty korytarz" prowadzący do sterowni czwartego bloku. To się stało właśnie tam.
Z ciemności wynurzają się sięgające sufitu sploty wybebeszonych kabli. Z drugiej strony długi skorodowany pulpit sterowniczy z wyrwanymi kablami, dziurami po przyrządach. Przed nim tablica prętów rektora, każdy miał tabliczkę z numerem. W dniu katastrofy wyciągnięto te, które umożliwiały kontrolę pracy reaktora...
Wokół ciemno, w powietrzu unosi się pył. Na podłodze niedopałki, choć palić tu nie wolno. Część numerów prętów pracownicy wydłubali i zabrali na pamiątkę. Choć nie wolno. Enruque wyjmuje licznik. Na skali 3,18 mSv.
– Wszystkie tynki, podłogi i sufity zostały zbite i położone na nowo. Usunięto też pomalowane na złoto aluminiowe blachy, którymi był obity korytarz. Dzięki temu skażenie tutaj niskie – opowiada Gołownia.
Fragment korytarza się zachował, podobnie jak czarny archaiczny telefon z okrągłą tarczą. Wychodzimy z sarkofagu. Na zewnątrz podchodzimy do jego czołowej ściany wysokiej na dziesięć pięter. Widać rdzawe zacieki od wyciekającej na zewnątrz wilgoci. Dozymetr Enruque pokazuje 85,79 mSv/h.
Dawka naturalna przyjmowana przez mieszkańca Polski w ciągu roku waha się między 2 a 3 mSv/h.
Chrystus na bulwarze Lenina
Powrót do szatni, zrzucam skażone ubranie, biorę prysznic. Jeszcze wizyta w fastscanie, który sprawdzi, czy jestem czysta, i można pojechać na obiad do zakładowej stołówki. Czeka na nas barszcz, oczywiście ukraiński, surówka z kapusty, ziemniaki z mięsem w sosie, do tego naleśniki z serem w syropie malinowym i kompot.
Przejeżdżamy most na Prypeci. Pojawia się brama ze strażnikami i ciągnące się dziesiątki kilometrów ogrodzenie. Za drewnianym Chrystusem na krzyżu martwe miasto Prypeć: 160 betonowych wielopiętrowych bloków, 15 żłobków i przedszkoli, siedem szkół, trzy szpitale, 25 sklepów, 27 barów, kawiarni i restauracji, trzy domy kultury i kino na 1200 miejsc, trzy baseny kryte, dwa stadiony i dziesięć sal sportowych, wielki park, 35 ogrodów jordanowskich, wesołe miasteczko z diabelskim młynem, dworzec autobusowy i kolejowy.
Wszystko rdzewieje, rozpada się i zarasta gąszczem samosiewnych topoli, wierzb i sosen. W ruinach domów osiedliły się lisy, jenoty, borsuki, przychodzą się paść sarny, koniki Przewalskiego i łosie. Czatują na nie wilki i rysie.
*
Igor Gamotkin mówi, że największa nuklearna katastrofa w dziejach ludzkości była możliwa tylko w tak zamkniętym systemie i kraju, jakim był ZSRR. Dlatego teraz trzeba Czarnobyl pokazywać zwykłym ludziom i specjalistom jak najczęściej. Nasza otwartość jest gwarancją, że nic takiego już się nigdy nie powtórzy.
No, chyba, że przyjdzie trzęsienie ziemi i tsunami...