Marek przez 30 lat był zawodowym kierowcą. Dziś porusza się na wózku inwalidzkim. – Dziesięć lat temu, gdy kierowałem autobusem, wjechał we mnie białoruski tir. Jego kierowca prawdopodobnie zasnął, zginął na miejscu – wspomina. Marek miał szczęście, przeżył.
Uciekł, umył się i kłamał
Babcia, która w październiku 2003 roku wybrała się z dwójką wnucząt do McDonalda na ul. Pułkowej w Warszawie, tyle szczęścia nie miała. Ani ona, ani dwójka jej wnucząt. – Gdy wracali z restauracji i po pasach przechodzili przez ulicę, jedno auto się zatrzymało, ale drugie już nie i uderzyło w pieszych – wspomina Wojciech Pasieczny, były wiceszef stołecznej drogówki, dziś ekspert bezpieczeństwa ruchu drogowego. Kobieta i jedno z dzieci zmarło na miejscu, drugie w szpitalu. Sprawca zbiegł.
Kierowcę policji udało się szybko namierzyć – uderzenie było tak silne, że zgubił tablicę rejestracyjną auta. – Potem utrzymywał, że to nie on prowadził pojazd. Zdążył się umyć i przebrać, ale dzięki śladom, między innymi DNA, wiedzieliśmy, że nie mówi prawdy – wspomina Wojciech Pasieczny. Kierowca hondy został skazany na dziewięć lat więzienia, sąd zabrał mu dożywotnio prawo jazdy.
Szybkość, przystanek, wiadukt
Aby doszło do tragedii, czasem wystarczy chwila nieuwagi. W styczniu 2006 roku na stołecznej Trasie Toruńskiej rozpędzony ford focus wpadł w przystanek autobusowy, na którym stało kilkanaście osób. Trzy osoby zginęły na miejscu, cztery zostały ciężko ranne, po kilku godzinach dwie zmarły w szpitalu. Po wypadku auto spadło z wiaduktu. Kierowca, 29-letni Mikołaj P., o własnych siłach wydostał się z samochodu. Trafił do szpitala, potem do aresztu. Usłyszał zarzut spowodowania katastrofy w ruchu lądowym. W chwili wypadku był trzeźwy, jak jednak wykazało dochodzenie, znacznie przekroczył prędkość na moście. Zamiast dozwolonych 40 km na godzinę jechał grubo ponad setkę.
– To był najtragiczniejszy wypadek, z jakim miałem do czynienia podczas mojej służby w Warszawie. Jedną z ofiar była młoda kobieta, która wkrótce miała brać ślub; jej narzeczony długo nie mógł do siebie dojść – wspomina Wojciech Pasieczny.