Marine Le Pen: Demagogiczna i subtelna kandydatka na prezydenta Francji

Na ostatniej prostej przed wyborami prezydenckimi Marine Le Pen ma widoki na zwycięstwo. Oto jak do tego doszło.

Aktualizacja: 07.05.2017 08:01 Publikacja: 06.05.2017 00:01

Marine Le Pen, wyzwolona seksualnie blondynka, nijak nie pasowała do obrazu tradycyjnego Frontu Naro

Marine Le Pen, wyzwolona seksualnie blondynka, nijak nie pasowała do obrazu tradycyjnego Frontu Narodowego.

Foto: AFP, Alain Jocard

Ludu prawicy! Zostałeś oszukany! Odebrano ci twojego kandydata, pozbawiono prawa wyboru. Ale ja, Marine Le Pen, postanowiłam zrobić coś nadzwyczajnego, zrezygnować z czegoś, w co głęboko wierzę: planu wyprowadzenia Francji ze strefy euro. Robię tak, bo chcę reprezentować twoje wartości, ludu prawicy! Chcę być twoim kandydatem – słowa, jakie liderka Frontu Narodowego miałaby wygłosić między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich (23 kwietnia i 7 maja), są na razie tylko tezą wybitnego francuskiego politologa Dominique'a Reyniego. Ale to nie jest czysta fantazja. Raczej logiczna kontynuacja długiej serii strategicznych zmian, jakie w ostatnich sześciu latach przeprowadziła Marine Le Pen, aby przekształcić odziedziczoną po ojcu, skrajnie prawicową partię w ugrupowanie, które dziś stoi u progu zdobycia władzy w drugim najważniejszym kraju Unii Europejskiej.

– Strach przed porzuceniem euro to być może ostatni czynnik, który powoduje, że większość wyborców obawia się oddać głos na Front Narodowy. Wartość majątku Francuzów przekracza 4 bln euro. Po przejściu na franka nastąpiłaby nieunikniona dewaluacji tych lokat i ludzie to wiedzą – mówi Reynie.

W 1985 r., gdy Marine miała 17 lat, rodzice się rozwiedli. Dwa lata później była już żona Jeana-Marie Le Pena, Pierrette, wystąpiła nago w „Playboyu". Dla najmłodszej spośród trzech córek założyciela Frontu Narodowego to był nie tylko szok, ale też ostateczne zerwanie bliskich więzi z matką. Od tej pory ojciec, choć wiecznie nieobecny, stanie się dla niej wzorem, oparciem, jedynym stałym punktem odniesienia w życiu.

Marine nieraz wspomina, jak po wstąpieniu do partii w wieku 18 lat była przedmiotem ciągłego ostracyzmu, przede wszystkim na studiach. Temu, jak twierdzi, zawdzięcza „dojrzewanie w obliczu przeciwności", albo, inaczej mówiąc, twardy charakter, który pozwolił jej zajść tak daleko w polityce.

Bez tłuczenia talerzy

Le Pen skończyła studia prawnicze, w 1992 r. została wpisana na listę paryskich adwokatów, przez krótki czas nawet broniła nielegalnych imigrantów. Ale bardzo szybko jej prawdziwym i jedynym żywiołem stał się Front Narodowy, także w życiu jak najbardziej prywatnym. Zaraz po rozwodzie rodziców spróbowała znaleźć odskocznię w romansie z rzecznikiem ugrupowania Lorrainem de Saint Affrique. Później, już w wieku 29 lat, wyszła za finansującego Front Narodowy przedsiębiorcę Francka Chauffroya, z którym ma trójkę dzieci. Drugi mąż, Eric Iorio, to z kolei były sekretarz generalny partii. A Louis Aliot, postawny adwokat mówiący śpiewnym akcentem południa Francji, który od ośmiu lat jest stałym (i bardzo dyskretnym) partnerem Marine, pełni obowiązki wiceprzewodniczącego partii.

Miłość do ojca chyba jednak była nieodwzajemniona. Jean-Marie, który w 1991 r. ponownie się ożenił, zawsze traktował najmłodszą córkę z pewnym lekceważeniem. A już na pewno nie widział w niej swojej następczyni. Jego wizja „starego" Frontu Narodowego, który opierał się na dawnych kolaborantach reżimu Vichy, kolonizatorach, którzy musieli uciekać z Algierii, i konserwatywnych katolikach, którzy nie uznali II Soboru Watykańskiego, nijak nie przystawała do wizerunku młodej, „wyzwolonej" seksualnie blondynki. Po odejściu 89-letniego dziś Jeana-Marie Le Pena ster partii miał przejąć Bruno Gollnisch, druh „prezesa" od założenia Frontu Narodowego i tak jak on były marynarz.

Wszystko zmienił przypadek. W wyborach prezydenckich 2002 r. Jean-Marie z wynikiem zaledwie 16,86 proc. przeszedł do drugiej tury, tak bardzo rozproszone były głosy lewicy. To był pierwszy i do tej pory jedyny taki przypadek w V Republice. Największe stacje telewizyjne i radiowe, największe dzienniki i tygodniki chciały przez te dwa tygodnie mieć wywiad z lekceważonym wcześniej liderem skrajnej prawicy. Ten nie dał rady, doba ma w końcu tylko 24 godziny. I po raz pierwszy wysłał Marine do naprawdę ważnych studiów telewizyjnych. Okazała się objawieniem. Dwa lata później Jean-Marie przyznał: „Marine, to media ją wylansowały. Ona jest jak koń wyścigowy. Amatorzy i zawodowcy wyścigów konnych uznali, że ma atuty, i na nią postawili".

Przypominam sobie o tych słowach, gdy w marcowy poranek czekam z grupką dziennikarzy z kilku krajów europejskich przed nową siedzibą Frontu Narodowego przy prestiżowej Rue du Faubourg Saint-Honore, kilkaset metrów od Łuku Triumfalnego. Le Pen przeniosła tu swoje biura spod Paryża w ramach szerokiej kampanii wprowadzenia ugrupowania do francuskiego mainstreamu.

Ale w ten rześki poranek skojarzenie jest dla mnie inne: z zamachem 7 stycznia 2015 r., gdy dwóch terrorystów wtargnęło do redakcji pisma satyrycznego „Charlie Hebdo" i zabiło jeden po drugim czołowych rysowników regularnie drwiących z islamu. W końcu kto jak nie Marine Le Pen stała się dziś główną orędowniczką rozprawienia się z radykalnymi muzułmanami, i to z realnymi szansami na zdobycie władzy?

Ani przed wejściem do budynku, ani w jego okolicach nie widać jednak żadnego policjanta. Stoi tylko kilku członków osobistej ochrony Frontu Narodowego. – Jeśli chcemy bronić naszego stylu życia, musimy najpierw przeżyć – powie godzinę później, już na koniec spotkania, kobieta, która poza Angelą Merkel i Theresą May ma dziś największy wpływ na światową politykę.

Ale teraz patrzę, jak podjeżdża czarny citroën. Marine jest ubrana w ciemny żakiet, delikatnie umalowana, ale w spodniach, jakby na znak, że we wciąż niemal zupełnie męskim świecie francuskiej polityki graczem jest absolutnie równym. Szybkim krokiem przemierza kilkanaście metrów, jakie dzielą auto od bramy. To nie jest jednak wyraz paniki, strachu. To nie jest zachowanie lidera holenderskiej Partii Wolności Geerta Wildersa, który z obawy przed zabójstwem tylko okazjonalnie pokazuje się publicznie i ponoć każdego dnia śpi w innym miejscu.

– Mam 50 minut, potem muszę zdążyć na pociąg, więc przystąpmy do rzeczy – mówi stanowczym, charakterystycznym, nieco ochrypłym głosem. Sala jest jej. I od razu trudno nie zgodzić się z jej ojcem, że „zawodowcy od wyścigów postawili na właściwego konia". – W całej Europie rośnie strach przed tym, co robi Unia. Ona przegrała wszystkie referenda, we Francji, w Holandii, Szwecji, we Włoszech – wylicza. – Czy to nie jest szokujące, że pracownicy w Grecji otrzymują już część wypłaty w kuponach żywnościowych, jak w czasie wojny? Pani Merkel powiedziała niedawno coś bardzo ciekawego: że euro jest jej zdaniem zbyt słabe! Otóż ja uważam, że jest zbyt mocne, i tak samo myślą Włosi, Hiszpanie, Grecy, Portugalczycy! Narzucona przez Berlin polityka zaciskania pasa przynosi w całej Europie katastrofalne skutki. Więc rozsądek nakazywałby usiąść za stołem i ustalić warunki przyjaznego rozwodu, bez tłuczenia talerzy, bez awantur.

Tak już będzie do końca: słowa wypowiadane w tempie serii z karabinu maszynowego pozornie układają się w tezy wręcz oczywiste i niepodważalne. Jasne, natychmiastowe odpowiedzi na każde pytanie, często w formie kontrataku przeciw temu, kto pyta. – A bank, który udzielił panu kredytu, pyta pana, jakiego koloru ma pan prześcieradła? Mam nadzieję, że nie – odparowuje Le Pen, gdy pytam, dlaczego musiała sięgać po wsparcie finansowe Kremla i jak to wpływa na program jej partii.

W 2010 r., na kongresie Frontu Narodowego w Tours, to właśnie te zdolności medialne, bezczelność połączona z pewnym wdziękiem, uwiodły większość delegatów. Wbrew opinii ojca, wbrew partyjnemu aparatowi i skrajnie prawicowym pismom, jak „Minute", „Rivarol" i „Present", Marine Le Pen została triumfalnie wybrana na liderkę ruchu – otrzymała 67,65 proc. głosów. Bruno Gollnisch, jej kontrkandydat, nigdy nie podniósł się z tej porażki.

„Patriotka" kontra „globalista"

Le Pen w Tours chodziło jednak o znacznie więcej niż zmianę stylu. Od dawna pracowała nad strategią, dzięki której Front Narodowy stanie się maszyną do wygrywania wyborów. – Jean-Marie tak naprawdę nigdy nie chciał zdobyć władzy, znakomicie się czuł w roli wiecznego opozycjonisty, enfant terrible francuskiej polityki. A Marine chce zostać prezydentem i ma na to realne szanse – uważa Pascal Perrineau, wykładowca paryskiej Science Po i autor książki „La France au Front" poświęconej skrajnej prawicy.

Tradycyjną bazą Frontu Narodowego była Prowansja, bo to w tym regionie, najbardziej przypominającym klimatem Algierię, osiedlili się „zdradzeni" przez de Gaulle'a osadnicy porzuconej kolonii. Potem poparcie zaczęło też rosnąć na przedmieściach Paryża i innych wielkich miast, gdzie Francuzi byli zaniepokojeni rosnącą liczbą słabo zintegrowanych imigrantów. Ale w 2007 r. Le Pen przeniosła się do Henin-Beaumont, miejscowości w środku basenu przemysłowego Pas de Calais na granicy z Belgią, gdzie bankructwo kopalń i hut doprowadziło do rekordowego bezrobocia. W 2009 r., w walce o merostwo miasta, poniosła co prawda porażkę, ale uzyskując w drugiej turze 47 proc. głosów. Front Narodowy z niszowego ugrupowania fanatyków stał się ugrupowaniem, które może być realną alternatywą dla tradycyjnych partii rządzących.

Kluczem do tego sukcesu jest przede wszystkim podejmowanie tematów tabu, które niepokoją coraz większą liczbę Francuzów: przenoszenie produkcji poza granice kraju, wzrost przestępczości, trudności z integracją imigrantów, zagrożenie dla laickiego charakteru państwa, wyrzucenie milionów Francuzów poza system zabezpieczeń socjalnych.

– Na Front Narodowy głosuje dziś co szósty spośród pół miliona francuskich Żydów, ugrupowanie stało się popularne wśród środowisk homoseksualnych, FN jest też największą partią wśród robotników. Ale także wśród rolników. Jean-Marie pojawiał się na dorocznym paryskim Salonie Rolnictwa tylko przez kilka minut, bo chłopi odwracali się do niego tyłem na znak protestu. W tym roku Marine spędziła tam dziesięć godzin, wszędzie była witana owacjami, żaden inny polityk czegoś takiego nie dokonał – mówi Dominique Reynie.

Ale w strategii Le Pen, obok demagogii, jest też sporo subtelności. W czasie marcowego spotkania z dziennikarzami szefowa Frontu tylko zdawkowo wspomni o problemie imigrantów, co było obsesją jej ojca. I zrobi to bardzo delikatnie, w żadnym momencie nie wystawiając się na zarzuty rasizmu. – Mamy 6 mln bezrobotnych, po prostu nie stać nas na przyjmowanie więcej obcych, jesteśmy na to zbyt biedni – powie. Na temat wyprowadzenia już mieszkających tu 7 mln muzułmanów, spośród których przytłaczająca większość ma francuskie obywatelstwo, nie padnie ani słowo. Będzie za to bardzo dużo mowy o konieczności ochrony Francji przed wrogą globalizacją.

– Musimy odzyskać suwerenność prawną, monetarną, handlową i terytorialną, czyli przywrócić wyższość prawa francuskiego nad europejskim, zastąpić euro frankiem, wprowadzić cła tam, gdzie grozi nam dumping socjalny i ekologiczny, oraz przywrócić kontrole na granicach narodowych. Wynegocjuję to z Brukselą ciągu sześciu miesięcy od przejęcia władzy, a nowe porozumienie poddam pod referendum – zapowiada Le Pen. – Francuzi nie chcą dłużej bawić się w gierki partyjne, podział na lewicę i prawicę przestał być aktualny. Teraz oś debaty jest inna: między patriotami, do których się zaliczam, a zwolennikami globalizacji, których reprezentuje pan Macron – dodaje.

Odzwierciedleniem takiej strategii jest nowe logo kampanii wyborczej Frontu Narodowego, które ma przemawiać do wszystkich wyborców, od lewicy do prawicy. To róża (symbol francuskich socjalistów), ale w kolorze niebieskim – tradycyjnych barwach prawicy. W podobnym celu wymyślono nowe hasło: „Francja uspokojona" („La France apaisée"). A także nowy program wyborczy, który sięga do cytatów z tak różnych i zaskakujących dla skrajnej prawicy postaci jak Karol Marx, Bertolt Brecht, George Orwell, Thomas Piketty, Paul Krugman i Franklin Delano Roosevelt.

– Od dziesięcioleci politycy z tradycyjnych ugrupowań nie są w stanie rozwiązać najważniejszych problemów kraju: bezrobocia, rosnącego długu, imigracji, słabej konkurencyjności gospodarki, anemicznego wzrostu. Le Pen lansuje się jako alternatywa dla tego „układu". Mówi: wypróbowaliście już wszystkich poza nami. Dajcie więc i nam szansę. I to coraz lepiej działa – uważa Emmanuel Riviere, dyrektor instytutu bania opinii publicznej Kantar.

O kryzysie dotychczasowego systemu świadczy to, że po raz pierwszy od ustanowienia w 1965 r. powszechnych wyborów prezydenckich do drugiej tury nie przejdzie prawdopodobnie żaden z kandydatów dwóch głównych ugrupowań kraju: Partii Socjalistycznej (Benoit Hamon) i Republikanów (Francois Fillon).

– Czują podobną atmosferę jak w 1958 r., u schyłku IV Republiki, gdy słabe rządy nie potrafiły dać sobie rady z wojną w Algierii, dekolonizacją. Dziś instytucje państwa są w równym stopniu skompromitowane, zaufanie do partii politycznych deklaruje 4 proc. Francuzów. Wybierają prezydenta w wyborach powszechnych i mają nadzieję, że zmieni kraj. Ale w ramach Unii kompetencje głowy państwa są ograniczone, ona musi zawieść. Na tym gra Le Pen – mówi Riviere, przypominając, że odchodzącego Francois Hollande'a popiera mniej niż co piąty Francuz.

Pozostaje zmienić nazwisko?

Le Pen, jak żaden francuski polityk, wyczuła także kontekst międzynarodowy, odrzucenie „elit" w całym zachodnim świecie. – To jest bardzo wybiórcze postawienie sprawy – mówi mi premier Bernard Cazeneuve, gdy go pytam, czy pozostawiając kraj w takim marazmie, nie czuje się współodpowiedzialny za sukces Frontu Narodowego. – Jest przecież Brexit, Trump, Złoty Świt w Grecji, Bepe Grillo we Włoszech. Musieliśmy w niezwykle trudnych warunkach międzynarodowych postawić kraj na nogi – dodaje i zaczyna wymieniać długą listę reform, którą przeprowadzili w minionych pięciu latach socjaliści.

Laurent Joffrin, redaktor naczelny lewicowego dziennika „Liberation", podkreśla, że teoria Ronalda Reagana, iż w liberalnej gospodarce bogactwo będzie stopniowo spływać w dół, ku biedniejszym warstwom społeczeństwa, nigdy się nie sprawdziła. – Na globalizacji zasadniczo skorzystały we Francji tylko elity. Na tym gra Le Pen, lansuje się jako obrończyni zwykłych Francuzów przeciwko elitom, których uosobieniem miałby być Emmanuel Macron, dawny pracownik Banku Rotschilda. A ponieważ ubogich jest więcej niż bogatych, ta strategia może okazać się skuteczna – tłumaczy.

Pozostaje ostatni warunek wyborczego zwycięstwa: definitywne odcięcie się od rasistowskich korzeni ugrupowania. – Le Pen powinna zmienić nazwę partii i swoje nazwisko – radzi Emmanuel Riviere. Za każdym razem, kiedy któryś z działaczy partii wypowie rasistowskie tezy, partia w sondażach traci kilka punktów procentowych, bo wśród wyborców wraca pamięć o dawnym, groźnym Froncie Narodowym. Aby temu zapobiec, Le Pen dokonała politycznego „ojcobójstwa". Gdy w sierpniu 2015 r. Jean-Marie znów zaczął wspominać o tym, że „komory gazowe były szczegółem historii", ostatecznie został wyrzucony z partii, którą założył. W siedzibie ruchu mówi się też o nowej nazwie ugrupowania: Patrioci.

Pozostaje nazwisko Le Pen: o ślubie z Louisem Aliotem na razie nie ma mowy. A zresztą czy ktoś by poszedł za Marine Aliot?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy