Są tacy, którzy widzą w tym ataku na SN tylko politykę PiS bojącego się o prawo łaski czy prezes Przyłębską. Jeśli nawet to był istotny motyw, nie usuwa on problemu niesprawnego przez wszystkie lata III RP sądownictwa. I to mimo nakładów i zwiększania sędziowskich etatów. To naturalne, że PiS i minister Ziobro musieli się z nim zmierzyć, i długo będą mieli na tym polu spore poparcie społeczne.
Zastosowali twarde zasady politycznej bitwy, może nawet brutalne, przeprowadzili znienacka atak na centrum sędziowskiego obozu: KRS i SN. Przeliczyli się, bo z pola walki zszedł jeden z ich sojuszników, jak sądzili - prezydent.
Obóz sędziowski, przez co rozumiem formalnych i nieformalnych przywódców sędziowskich, uzyskał czas na oddech, ale raczej krótki. Co gorsza dla korporacji sędziowskiej, cała ta batalia, często przeradzająca się w pyskówki niesprawiedliwe dla sędziów, wyostrza niedomagania trzeciej władzy, a zwłaszcza jej korporacyjne przywileje czy wręcz uroszczenia.
Dotychczasowy model kooptacji sędziów do SN i przemożny wpływ przedstawicieli sędziów w KRS na decyzje o awansach trudno pogodzić z demokratycznym etosem. Zmiana w ustawie o KRS może dać skutki po latach, a tu chodzi o efekty od zaraz. To wymaga dopuszczenia nowej krwi do sądów, zwłaszcza wyższego szczebla, i to zapewne legło u podstaw projektu weryfikacji sędziów SN.
Widzę tu jednak pole kompromisu. Po co sięgać po tak kontrowersyjne narzędzie i płacić sędziom za to, że nie pracują, kiedy można bez problemu powiększyć liczbę sędziów SN i zyskać ten sam efekt odświeżający, a przy okazji większą wydajność SN. Ktoś powie: to będzie inny SN. Przecież właśnie o to chodzi. A i bez tego nic już nie będzie w sądach jak przed tą bitwą.