O piątkowym exposé premiera usłyszeliśmy wiele opinii, że było mocne i odważne. Nawet lider opozycji stwierdził, że było zręczne. Przykładamy jednak zbyt wielką wagę do mowy szefa rządu. Doświadczenie mówi nam, że po pierwsze Donald Tusk nie przywiązuje się fanatycznie do swoich zapowiedzi. Po drugie zaś nie da się jej traktować jako manifestu, z którego treści możemy dowiedzieć się czegoś istotnego o filozofii rządzenia drugiego gabinetu Donalda Tuska.
Bez obietnic
Na wszystkich zrobiło wielkie wrażenie to, że Tusk nie użył ani razu słowa "obiecuję". Jeszcze większe wrażenie zrobiła litania zapowiedzianych cięć i oszczędności. Uznano to za dowód wielkiej odwagi lub determinacji. Rzecz jednak w tym, że o obietnicach Tusk bardzo chętnie mówił w czasie kampanii wyborczej. Na przykład gdy pocieszał kobiety w Kutnie. Dziś, po zwycięstwie wyborczym, nie jest to mu już do niczego potrzebne. I jest też wątpliwość, czy listę oszczędności można potraktować jako dowód odwagi.
Tak byłoby cztery lata temu, gdy Tusk miał wybór – oszczędzać czy wydawać. Dziś tego wyboru już nie ma, więc trudno uznać za cnotę coś, co zostało wymuszone przez okoliczności zewnętrzne.
Exposé Tuska ma jedną zasadniczą cechę, która uniemożliwia traktowanie go jako mapy drogowej prac rządu. Zakres tematyczny to wyłącznie plan działań ministra finansów. Żartem można powiedzieć, że Tusk ukradł tekst przemówienia Jacka Rostowskiego. Wszystko w nim było podporządkowane bilansowaniu budżetu. Nawet wygłoszone na końcu apele o spokój w sprawach światopoglądowych zostały sformułowane jako wezwanie o rozwagę potrzebną w "tych trudnych czasach" – używając ulubionego zwrotu premiera.
Nie tylko zresztą to. Postulat silnej armii i policji też został umieszczony w kontekście negocjacji unijnych dotyczących rozwiązań finansowych. To zresztą uwiarygodnia częste opinie, że exposé było skierowane do tzw. rynków, a nie do narodu.