Unijny okręt dryfuje. Jeszcze się nie rozbił, bo gdy zbliża się do skał, Niemcy w ostatniej chwili chwytają za ster i zmieniają kurs. Ale to rejs donikąd i jeśli załoga wreszcie się nie dogada, kto jest kapitanem i dokąd płyniemy, podróż w najlepszym wypadku skończy się na mieliźnie, a Europa zostanie zmarginalizowana przez inne regiony świata.
Koniec tandemu
Od wybuchu kryzysu zagrożeń nie brakowało, ale ostatnio pojawiają się w zabójczym tempie. Dosłownie nie ma miesiąca bez sytuacji podbramkowej. W lutym patem zakończyły się wybory we Włoszech, co oznacza, że nie ma kto rozpocząć spłaty największego w liczbach bezwzględnych długu w Europie.
W marcu Cypr rzutem na taśmę uniknął niekontrolowanego bankructwa, ale za cenę pogwałcenia świętej do tej pory zasady bezpieczeństwa wkładów bankowych. A w kwietniu Sąd Najwyższy Portugalii podważył legalność znacznej części programu oszczędnościowego forsowanego przez Lizbonę. Los kraju znów jest więc niepewny.
Pięć lat od wybuchu kryzysu zjednoczonej Europie wciąż grozi więc śmiertelne niebezpieczeństwo, bo nikt nie ma odwagi podjąć trudnych decyzji, które wreszcie przestawią Wspólnotę na tory zdrowego rozwoju.
Przez dziesięciolecia ta rola należała do niemiecko-francuskiego tandemu.
Samo utworzenie euro, źródło wielu dzisiejszych problemów, jest wynikiem historycznego porozumienia między prezydentem Francois Mitterrandem i kanclerzem Helmutem Kohlem, w którym Francja zgodziła się na zjednoczenie zachodniego sąsiada w zamian za zgodę Niemiec na przykucie się do Unii nową walutą.