Unia Europejska na autopilocie

Polska przyjęła wygodną strategię przeczekania kryzysu i uniknięcia w ten sposób kosztów ratowania innych państw, odkładając ad calendas graecas przystąpienie do strefy euro – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 08.05.2013 20:37

Jędrzej Bielecki

Jędrzej Bielecki

Foto: Fotorzepa, Michał Sadowski MS Michał Sadowski

Unijny okręt dryfuje. Jeszcze się nie rozbił, bo gdy zbliża się do skał, Niemcy w ostatniej chwili chwytają za ster i zmieniają kurs. Ale to rejs donikąd i jeśli załoga wreszcie się nie dogada, kto jest kapitanem i dokąd płyniemy, podróż w najlepszym wypadku skończy się na mieliźnie, a Europa zostanie zmarginalizowana przez inne regiony świata.

Koniec tandemu

Od wybuchu kryzysu zagrożeń nie brakowało, ale ostatnio pojawiają się w zabójczym tempie. Dosłownie nie ma miesiąca bez sytuacji podbramkowej. W lutym patem zakończyły się wybory we Włoszech, co oznacza, że nie ma kto rozpocząć spłaty największego w liczbach bezwzględnych długu w Europie.

W marcu Cypr rzutem na taśmę uniknął niekontrolowanego bankructwa, ale za cenę pogwałcenia świętej do tej pory zasady bezpieczeństwa wkładów bankowych. A w kwietniu Sąd Najwyższy Portugalii podważył legalność znacznej części programu oszczędnościowego forsowanego przez Lizbonę. Los kraju znów jest więc niepewny.
Pięć lat od wybuchu kryzysu zjednoczonej Europie wciąż grozi więc śmiertelne niebezpieczeństwo, bo nikt nie ma odwagi podjąć trudnych decyzji, które wreszcie przestawią Wspólnotę na tory zdrowego rozwoju.

Przez dziesięciolecia ta rola należała do niemiecko-francuskiego tandemu.

Samo utworzenie euro, źródło wielu dzisiejszych problemów, jest wynikiem historycznego porozumienia między prezydentem Francois Mitterrandem i kanclerzem Helmutem Kohlem, w którym Francja zgodziła się na zjednoczenie zachodniego sąsiada w zamian za zgodę Niemiec na przykucie się do Unii nową walutą.

Od wybuchu kryzysu kanclerz Merkel zbyt często przyjmowała jednostronny, narodowy punkt widzenia, popełniając kosztowne dla Wspólnoty błędy

Ale dziś o osi Paryż–Berlin w ogóle trudno mówić. Oba kraje nie tylko dzieli zbyt duża różnica potencjału, ale także kierunek obranych reform. Podczas gdy Niemcy zdecydowały się na radykalne ograniczenie osłon socjalnych, uzdrowienie finansów publicznych i poprawę konkurencyjności potężnej machiny eksportowej, Francja wciąż wierzy, że można utrzymać dawny styl życia na kredyt.

Brak porozumienia między Francją a Niemcami powoduje już od wielu miesięcy paraliż w Brukseli. Podczas gdy Berlin forsuje pomysł przejęcia ścisłej kontroli przez Komisję Europejską polityki budżetowej każdego z państw strefy euro, Paryż blokuje takie rozwiązanie w imię nienaruszalnej suwerenności parlamentów narodowych. Gdy Paryż lansuje ideę zbudowania wielkiego rynku kapitałowego na wzór USA i pobudzenia w ten sposób wzrostu, Berlin mówi „nein”.

Nie do udźwignięcia

Problem Europy wykracza jednak poza same relacje francusko-niemieckie. Już prezydent Nicolas Sarkozy podkreślał, że Unia stała się zbyt duża, aby mogły nią kierować tylko dwa państwa. Proponował w zamian rodzaj „dyrektoriatu” sześciu największych krajów, który przecierałby dla innych drogę.

Dziś jednak żadne z pozostałych, poza Niemcami i Francją, dużych państw nie jest gotowe do udźwignięcia tego zadania. Hiszpania i Włochy z trudem radzą sobie z własną zapaścią gospodarczą i nie mają ani energii, ani woli myśleć o innych. Wielka Brytania w ogóle nie wie, czy chce być częścią Wspólnoty, czy nie.

A Polska od lat przyjęła wygodną strategię przeczekania kryzysu i uniknięcia w ten sposób kosztów ratowania innych państw, odkładając ad calendas graecas przystąpienie do strefy euro.

Z braku lepszego rozwiązania Unia leci więc na autopilocie. Latem zeszłego roku uruchomił go Mario Draghi, szef Europejskiego Banku Centralnego. Nie mogąc doczekać się decyzji ze strony przywódców UE, sam przejął inicjatywę i zapowiedział, że „EBC zrobi, co będzie potrzeba, aby uratować euro”.

W mniej enigmatycznym języku oznacza to, że w razie zagrożenia bankructwem któregoś z kluczowych krajów unii walutowej jak Hiszpania lub Włochy, udzieli im pomocy za cenę albo dodrukowania euro, albo wciągnięcia Niemiec w długi.

Nic dziwnego, że Jens Weidmann, szef Bundesbanku, taki ruch próbował blokować. Ale bez skutku. Nawet potężne Niemcy są w stanie narzucić innym swoją wolę, tylko kiedy Europa jest zupełnie pod ścianą i wszystkim zagląda śmierć w oczy. Gdy natomiast unijny statek przez chwilę wchodzi na spokojniejsze wody, pozostałe państwa krępują działania Berlina.

Koncepcja kierowania Unią przez jedno z państw nie zda więc na dłuższą metę egzaminu przede wszystkim z powodów historycznych. Wielka Brytania, Francja czy Polska nie zgodzą się, aby na trwałe wyrósł nowy hegemon.

Nie jest to także możliwe z powodów merytorycznych. Od wybuchu kryzysu kanclerz Merkel zbyt często przyjmowała bowiem jednostronny, narodowy punkt widzenia, popełniając kosztowne dla Wspólnoty błędy.

Sekretariat ds. bieżących

Kłopoty Europy wynikają w znacznym stopniu z wadliwej konstrukcji unii walutowej u jej zarania. Z tego powodu południe Unii zalał szeroki strumień taniego pieniądza, pompując bańkę nieruchomościową i windując koszty pracy. Tego systemowego błędu, za który odpowiada ekipa kanclerza Kohla, Berlin do tej pory nie chce przyjąć do wiadomości.

Niemcy nie chcą także zrozumieć, że reformy przeprowadzone dziesięć lat temu przez Gerharda Schroedera w warunkach dobrej koniunktury na kontynencie, są nie do powtórzenia na południu Europy, gdy cała Unia jest w kryzysie. Hiszpanie czy Portugalczycy nie są w stanie odbić się na eksporcie, jak to zrobili Niemcy.
Z perspektywy kanclerz Merkel kluczowe są przede wszystkim wrześniowe wybory do Bundestagu, a nie dobro Unii jako całości. Dobrze to ilustruje debata na temat unii bankowej – gdy spokój nieco wrócił na rynkach finansowych, minister finansów Wolfgang Schaeuble od razu zaczął rakiem wycofywać się z tego projektu. Niemcy nie chcą ani brać odpowiedzialności za banki innych krajów, ani pozwalać Brukseli na wtrącanie się w niemiecki sektor finansowy, w szczególności powiązane z aparatem władzy Landesbanki.
Pat w Unii zaczął się od spraw finansowych i gospodarczych, ale teraz rozlewa się na inne, strategiczne obszary działania Wspólnoty. Widać te dobrze po personaliach. Jose-Manuel Barroso, człowiek, który nie przeforsował ani jednego znaczącego pomysłu na przełamanie kryzysu, szykuje się do bezprecedensowej trzeciej kadencji na czele Komisji Europejskiej.
To do zaakceptowania dla Paryża, Berlina czy Warszawy, bo kierowana przez Barroso instytucja stała się niewiele więcej niż sekretariatem ds. załatwiania bieżących rozporządzeń. Czasy, gdy ludzie pokroju Jacques’a Delorsa czy nawet Romano Prodiego byli partnerami czołowych przywódców Unii, lansując projekty trafiające do wyobraźni Europejczyków (Jednolity Rynek, strefa Schengen, poszerzenie na Wschód), dawno już minęły.

Symbolem dzisiejszych czasów jest też „szefowa unijnej dyplomacji” Catherine Ashton. Gdyby któregoś dnia nie przyszła do pracy, nikt by tego nie zauważył poza księgowymi, dla których byłaby to spora oszczędność w wydatkach.

Wystarczy, że ktoś krzyknie

Jak pokazuje wojna w Syrii czy odbudowa rządów autorytarnych w Rosji, polityka zagraniczna Unii nie istnieje z tych samych powodów, dla których Wspólnota nie jest w stanie opracować wspólnej strategii przełamania kryzysu. Bruksela nie jest nawet w stanie rozstrzygnąć, gdzie powinny sięgać granice zjednoczonej Europy i jak w związku z tym traktować takie państwa jak Ukraina czy Turcja.

Unia już kiedyś przeżywała długi okres kryzysu. Trwał prawie ćwierć wieku, dopóki na początku lat 80. nie ruszył projekt jednolitego rynku. Ale to były inne czasy – wzrostu gospodarczego i niskiego bezrobocia. Gdy jest dobrze, wszyscy mają wiele cierpliwości do błędów Brukseli.

Tym razem czasu jest o wiele mniej. W krajach południa Europy narasta frustracja z powodu załamania poziomu życia i braku perspektyw zawodowych dla młodych ludzi. W każdym momencie do władzy mogą dojść skrajni populiści, którzy nie będą chcieli kontynuować polityki zaciskania pasa forsowanej przez Niemcy.

Jeszcze mniej cierpliwości mogą mieć rynki finansowe. Wiele mówi doświadczenie Grecji, kraju, który tuż przed kryzysem zbierał najwyższe noty wiarygodności kredytowej, aż nagle, niemal z dnia na dzień, spadł w przepaść.

Z Unią może być podobnie. Wystarczy, że ktoś krzyknie, iż król jest nagi, a panika na rynkach finansowych może uruchomić mechanizm nie do zatrzymania. Straty będą wówczas dla wszystkich kolosalne. O wiele większe niż koszty kompromisu, jakie można zawrzeć, gdy jest jeszcze na niego czas.

Unijny okręt dryfuje. Jeszcze się nie rozbił, bo gdy zbliża się do skał, Niemcy w ostatniej chwili chwytają za ster i zmieniają kurs. Ale to rejs donikąd i jeśli załoga wreszcie się nie dogada, kto jest kapitanem i dokąd płyniemy, podróż w najlepszym wypadku skończy się na mieliźnie, a Europa zostanie zmarginalizowana przez inne regiony świata.

Koniec tandemu

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?