Listy, w których Polacy zadeklarowali, że chcą nadal przekazywać część swoich wynagrodzeń do OFE, płyną do ZUS wielką falą, przerastając możliwości administracji publicznej. Najpierw głośno było o problemach z internetowym składaniem deklaracji, teraz wyzwaniem jest ich liczenie. Rząd, jak widać, nie spodziewał się, że aż tylu Polaków wybierze OFE, a urzędnicy ZUS chyba jeszcze nigdy nie mieli tyle roboty. Wiemy już, że „pękły" 2 mln zgłoszeń, a w workach wciąż leży kilkaset tysięcy niepoliczonych deklaracji.

Teraz, kiedy emocje związane ze zmianami w OFE nieco opadły, nasuwa się pytanie: i po co było to wszystko? Przedstawiciele rządu próbowali wmówić Polakom, że zabierają ponad 150 mld zł z OFE, bo tak jest lepiej dla budżetu. I rzeczywiście, mamy niższy dług publiczny, ale wciąż mocno przekraczający bezpieczne dla rozwoju gospodarczego poziomy.

Problemy finansów publicznych nie zostały rozwiązane. Nie poprawiła się też sytuacja samego ZUS. Miliardy wyjęte z OFE to tylko kropla w morzu potrzeb polskiego systemu ubezpieczeń społecznych. Nawet Najwyższa Izba Kontroli ostrzegła niedawno, że w przyszłości może nie wystarczyć na wypłatę emerytur.

Wreszcie na zduszeniu OFE tracą polskie przedsiębiorstwa, bo fundusze wolą teraz kupować akcje zagranicznych spółek.

Ale jest ktoś, kto na rządowej operacji OFE bez wątpienia skorzysta. To tysiące urzędników ZUS, którym za spędzone na liczeniu kartek nadgodziny trzeba będzie zapłacić. Z naszych podatków.