„Czy Polska powinna przyjąć euro? Tak, w każdej ilości” – ten dowcip z brodą idealnie opisuje stosunek Polaków do UE i wspólnej waluty. Unia to przede wszystkim „bankomat bez PIN-u” służący do „wyciskania Brukselki”. Przesiadka ze złotego na euro, która by uczyniła naszą obecność we Wspólnocie decyzją nieodwracalną, jest natomiast nie do przyjęcia, co wynika z sondażu IBRiS dla „Rzeczpospolitej”. Pytaliśmy Polaków, czy należy przyjąć wspólną walutę w ciągu najbliższych 10 lat, co wydaje się czasem wystarczająco długim, by spełnić wymogi formalne. Blisko 44 proc. odpowiedziało „zdecydowanie nie” i niemal 19 proc. – „raczej nie”. To wielkie zwycięstwo eurohejterów straszących Polaków, że euro spowoduje skok cen.
Czytaj więcej
Ponad 62 proc. Polaków jest przeciw wejściu Polski do strefy euro w horyzoncie najbliższych dzies...
Źle korzystamy z własnej polityki pieniężnej…
Tymczasem – to po pierwsze – złoty i własna polityka pieniężna słabo hamowały wzrost cen i nie obroniły w pandemiczno-wojennych latach 2020-2024 portfeli Polaków. Skumulowana inflacja (mierzona HICP) wyniosła u nas w tych latach aż 42 proc., gdy w strefie euro 20,5 proc., a w całej Unii 23,5 proc. Nawet w Słowacji, której wejście do eurozony miało jakoby być dowodem szkodliwości wspólnej waluty, ceny wzrosły w mniejszym stopniu niż u nas, bo o 34,6 proc.
Po drugie, nie potrafimy wykorzystać swobody ruchu, jaką daje nam pozostawanie poza strefą euro, czego dowodem jest dynamiczny wzrost długu publicznego. W 2004 r. wynosił on 45 proc. PKB, a w 2025 r. najprawdopodobniej przekracza już 60 proc. (licząc według metodologii unijnej, a nie krajowej, która pomija niektóre kategorie długu). Prognoza? Dług nawet ponad 75 proc. PKB w 2030 r.