W prezydenckiej kampanii wyborczej temat kondycji finansów publicznych w zasadzie nie istniał. Karol Nawrocki co prawda grzmiał o rosnącym długu „narodowym”, ale nie pokusił się o głębszą analizę, z czego to wynika ani co z tym fantem zrobić.
Co kandydaci mówili o stanie finansów publicznych
Rafał Trzaskowski o długu w ogóle nie mówił, za to zdaje się chętnie przyłożyłby rękę do jego zwiększenia. Bo jego pierwszą decyzją jako prezydenta miało być pośpieszanie rządu w utracie 56 mld zł, czyli w kwestii podwyżki kwoty wolnej w PIT do 60 tys. zł.
Czytaj więcej
6,6 proc. PKB deficytu i 55,3 proc. PKB długu publicznego w 2024 r., a w perspektywie dekady dług...
Zrozumiałe jest, że w czasie kampanii wyborczej nikt nie chce poruszać trudnych tematów. A takim jest właśnie stan finansów publicznych – z ogromnymi deficytami i galopującym zadłużeniem, które już wkrótce de facto przekroczy konstytucyjny limit. Żaden kandydat nie chce przecież być posłańcem złej nowiny o koniecznym zaciskaniu pasa. Problem w tym, że w Polsce kampania wyborcza trwała permanentnie przez ostatnie niemal dwa lata: po wyborach do Sejmu 2023 r. były wybory do Parlamentu Europejskiego, samorządowe, i teraz – na prezydenta RP.
Dobrze więc, że wreszcie mamy koniec tego nieustającego cyklu walki o głosy Polaków. Nie tylko będzie można, ale trzeba będzie zacząć poważną debatę. Dłużej tematu pogarszającego się stanu finansów publicznych unikać się już nie da. Politycy muszą wziąć na siebie odpowiedzialność również za bezpieczeństwo fiskalne, bo konsekwencje dalszej ignorancji mogą być bardzo groźne. Dług publiczny może wyrwać się spod kontroli, niosąc ze sobą ryzyko utraty zaufania inwestorów, wzrostu kosztów obsługi długu i w konsekwencji – obniżenia poziomu życia Polaków.