W miniony weekend Donald Tusk postanowił nie tylko interweniować w sprawie nadmiernych opadów śniegu na Lubelszczyźnie, ale także ?w sprawie oczekiwań, że państwo polskie podejmie jakieś kroki w celu wzmocnienia osłabionego złotego. Wiadomo: wyższy kurs walutowy to m.in. wyższe raty kredytów frankowych, droższe paliwo na stacji benzynowej czy elektroniczne gadżety z importu. Słowem – pewien problem dla konsumentów.

Z tym większym zaskoczeniem miłośnicy ciepłej wody w kranie mogli usłyszeć z ust premiera, że interwencji raczej nie będzie. W pierwszej chwili pomyślałem: dobra wypowiedź. Bo i skala osłabienia narodowej waluty niezbyt wielka, i przyczyny spadku leżą daleko poza Polską. Złoty jest w jednym koszyku z walutami innych rynków wschodzących. A te wystawione są na podmuchy koniunktury i dekoniunktury światowych rynków finansowych. Teraz akurat emerging markets nie są w modzie i kapitał stąd odpływa. Walka z tym żywiołem to próba zatrzymania oceanu.

Zresztą słabszy złoty sprzyja eksporterom, a eksport to jeden z głównych silników polskiego wzrostu gospodarczego.

Zaraz jednak dopadły mnie wątpliwości. Bo niby dlaczego mamy mówić finansistom grającym walutą, czego robić nie będziemy i w ten sposób zmniejszać ich ryzyko inwestycyjne. W tym kontekście weekendowa wypowiedź premiera może brzmieć jak zaproszenie do dalszego osłabiania złotego.

Dlatego wolałbym, by o interweniowaniu lub nie wypowiadał się prezes Narodowego Banku Polskiego. Nie tylko dlatego, że posiada odpowiednie instrumenty do przeprowadzania takich operacji. Ale dlatego, że ma doświadczenie w tego rodzaju „ustnych interwencjach". Są zwykle nie tylko skuteczne, ale i tanie, bo nieangażujące żadnych kapitałów.