Kraj, którego władze w przeszłości wymordowały i zagłodziły miliony swoich obywateli, ma w nosie sankcje, utrudniające życie szaraczkom.
Uderzenia w kilka banków, firm i kilkudziesięciu Rosjan to nie droga, która może zrobić wrażenie na Kremlu. Jedynym sposobem jest uderzenie w ludzi, którzy Rosją rządzą oraz w ich dwory. Tylko sankcje personalne - zakaz wjazdu, zamrożenie aktywów, brak dostępu do zagranicznych willi i rezydencji, mogą zaboleć.
Do tego nie dadzą rządzącym żadnego pretekstu do retorsji gospodarczych, wobec innych krajów. Bo przecież w państwie, gdzie bolszewizm jest tak naprawdę wciąż obowiązującą ideologią, nie politycznie jest karać za swoje grzechy niewinne masy. Sankcje powinny objąć bogaczy (co najmniej pierwszą setkę) i cały Kreml: zarówno otoczenie Putina jak i Miedwiediewa - rząd, bank centralny, rządowe agencje itp., czyli setki znajomych królika, którzy świetnie się przy ognisku władzy grzeją i gwiżdżą na to, że w rosyjskich sklepach rosną ceny, drożeje gaz i benzyna, brakuje tak lubianego nabiału z Ukrainy, cenionych polskich wędlin i jabłek, a popularne mołdawskie i gruzińskie wina nagle bardzo podrożały.
To że sankcje dotkną największe banki, tylko zwiększy u zwykłych Rosjan niechęć do Zachodu. Zdają sobie oni bowiem sprawę, że za trudniej dostępne kredyty, tak naprawdę zapłacą szarzy klienci banków, a nie prezes Gref czy Kostin, którym gigantycznych pensji nikt z tego powodu nie obniży.
Natomiast personalne uderzenie w urzędników, prezesów i oligarchów wywoła u przeciętnego Rosjanina pozytywne odczucia. Ci, którzy zarabiają 500 dolarów miesięcznie bardzo nie lubią tych, którzy mają miliardy, rezydencje na Lazurowym Wybrzeżu, najmodniejsze samochody, prywatne odrzutowce i poczucie bezkarności ze własnym kraju.