Styl Hemingwaya jest bardzo zwarty, wręcz telegraficzny. Na pewno jego oddanie było wyzwaniem. Jak udało się pani przełożyć to wszystko na dość rozwlekły jednak język polski?
To przekonanie o stylu Hemingwaya ugruntowało się w Polsce dzięki jego najbardziej znanemu tłumaczowi, czyli Bronisławowi Zielińskiemu, który w swoich przekładach akcentował surową frazę hemingwayowską, kładł duży nacisk na czynności, a przez to także na czasowniki. Jednakże w trakcie pracy uświadomiłam sobie, że ta fraza jest dużo bardziej podstępna. Hemingway rzeczywiście posługuje się relacyjnym stylem i opiera na opisach wydarzeń, ale te krótkie zdania pojedyncze składa często w ogromne, ciągnące się tasiemcowe zdania złożone. Chciałam zachować i jedno, i drugie. Proste zdania, które nadal są ze sobą połączone. Tak, żeby cała sekwencja ruchów, gestów, zachowań była zawarta w jednym zdaniu, niby w filmowym kadrze. Polszczyzna nie lubi takich długich, wieloelementowych zdań, więc nieco ze sobą walczyłam, żeby wytrzymać ten czy inny gargantuiczny wywód i nie postawić za szybko kropki, nie rozbić go na mniejsze części.
Tłumacz czuje pokusę, żeby pokazać się z jak najlepszej strony: jaki ma fenomenalny warsztat, jak kunsztownie operuje słowem, ile zna wyrafinowanych słów i fraz. A oszczędny, surowy język Hemingwaya może się czytelnikowi wydawać banalny, nudny, czy po prostu ubogi. Pewne czasowniki pojawiają się u niego bardzo często, a język polski wzdryga się przed powtórzeniami. Więc tłumacza korci, żeby coś w tekście podkręcić. Tymczasem chodzi o to, żeby to właśnie ta prostota, surowość i reporterskość wybrzmiała, a jednocześnie tekst nie nużył albo nie stawiał niepotrzebnego oporu przy lekturze, nie był drewniany. Więc to stałe balansowanie pomiędzy możliwościami języka a intencją autora. Z jednej strony trzeba spłacić daninę polszczyźnie, z drugiej strony pokazać odrobinkę tej obcości, jaką niesie oryginał.
A jak znaleźć równowagę między zadowoleniem czytelnika a zachowaniem wierności oryginałowi?
Jedna kwestia to właśnie styl autora. Druga to oddanie charakteru poszczególnych postaci. Jeżeli mamy bohatera, który wywodzi się z niższych warstw społeczeństwa, musimy w jakiś sposób odzwierciedlić jego rodowód językiem. A on używa kolokwializmów i mówi niepoprawnie. Nie możemy pozwolić, żeby poprawność językowa polszczyzny wzorcowej odebrała coś tej postaci. Każda z tych osób przewijających się w opowiadaniach Hemingwaya ma swój styl mówienia, swój rozum i swoją prawdę - one także domagają się od tłumacza pewnej wierności. Jest wreszcie kwestia związana z używaniem przez autora określeń, które dzisiejszemu człowiekowi stają ością w gardle. Wiem, że wielu tłumaczy, którzy pracują nad dawniejszą literaturą amerykańską, ma wątpliwość, jak odnosić się choćby do sprawy koloru skóry. Obecna wrażliwość społeczna jest inna niż w czasach danego autora i powstaje dylemat, czy należy w jego język ingerować czy nie. Nie ma tu łatwych rozwiązań, ale myślenie ahistoryczne niezawodnie prowadzi do wypaczeń. Dobra literatura komplikuje ludzkie wyobrażenie o świecie, a nie je ułatwia i czyni bardziej komfortowym. Myślę, że warto zmierzyć się ze swoim dyskomfortem i nie brać na wiarę wszystkiego, co autor pisze w książce. Bo niekoniecznie pisze w swoim imieniu. W literaturze - jak w życiu - można znaleźć wiele przykładów nikczemnych postaci i niskich pobudek.
Zapytam o stosunek do poprzednich tłumaczeń danego dzieła, z klasyki. To dziedzictwo, które wpływa na odbiór przez czytelników nowego tłumaczenia. Czy owo dziedzictwo pomaga czy raczej utrudnia zadanie młodszemu tłumaczowi?
Każdy uczciwie wykonany przekład jest równie uprawniony. Jedno tłumaczenie nie wyklucza istnienia pozostałych, nie sprawia, że są niepotrzebne. Niech wszystkie funkcjonują obok siebie. Niech czytelnik sprawdzi, jaki jest Hemingway Bronisława Zielińskiego, który dzielił z nim wiele zainteresowań i doświadczeń. A jaki jest Hemingway w wydaniu młodszej generacji tłumaczy, którzy w ramach nowej serii wydawnictwa Marginesy podejmowali się powtórnych tłumaczeń. Bo te tłumaczenia są bardzo różne.