Spotkałam go niedawno. Jak zwykle Józef Szajna tryskał energią. Wydawał się niezniszczalny. Żadnych oznak zmęczenia, intelektualnej czy twórczej słabości – choć miał 86 lat. Dowcipny, autoironiczny, z dystansem do rzeczywistości. Planowałam z nim wywiad, umówiliśmy się "jakoś tak latem". – Tylko żeby ludzie jeszcze skojarzyli moje nazwisko – uśmiechnął się smutno.
Nie była to skarga ani kokieteria. Miał świadomość krótkiej pamięci rodaków. Bolało go, że w niwecz obraca się jego pionierskie przedsięwzięcie – warszawskie Centrum Sztuki Studio, pierwsza w krajach bloku socjalistycznego wielobranżowa instytucja kulturalna. Założył je w 1971 roku w Pałacu Kultury i Nauki. W miejsce Teatru Klasycznego, którego dyrekcję objął. Dopełnieniem Studia było Studium Scenografii, także dzieło Szajny.
– Ze Studia odszedłem w stanie wojennym. Przeszedłem na emeryturę, chociaż nie miałem nawet sześćdziesiątki – tłumaczył mi artysta. – Wystarczyła mi jedna wojna na całe życie. W drugiej nie chciałem uczestniczyć.
Uważał, że los podarował mu dwa życia. – Kto się mną opiekował? Pan Bóg, zmarła matka? – zastanawiał się. – Okazało się, że moje "szczęście" zostało zapisane w… numerze z Oświęcimia. Dwa razy powtarza się w nim liczba 18. W kabale oznacza to "haim", życie.
Rzeszowianin, urodzony w 1922 roku, niedługo cieszył się młodzieńczym luzem. O wojennym koszmarze mówił w telegraficznym skrócie, lekko: – Miałem 17 lat, kiedy wybuchła woja i zostałem żołnierzem; 18 – znalazłem się w obozie koncentracyjnym; 21 – wydano na mnie wyrok śmierci. Uciekłem z marszu śmierci. Stałem się człowiekiem wolnym – ale wcale tego nie czułem! Wtedy zrozumiałem, że nigdy nie będę wolny od odpowiedzialności – moją winą są niewłaściwe wybory.