Ale polityczny balans nie jest też obcy premierowi Donaldowi Tuskowi. Lider PO jest mistrzem gry na skrzydłach. Wielokrotnie wzmacniał już „lewą nogę". Kiedy w badaniach się okazało, że wyborów nie wygra się hasłami liberalnymi, określił się socjaldemokratą, ścigając się na hasła socjalne z PiS i SLD. Mówił też, że „nie będzie klękał przed księdzem", i poparł projekt związków partnerskich.
Jednak nigdy do końca w lewo nie skręcił. Przeciwnicy wytykają mu ślub kościelny w kampanii prezydenckiej czy sprzeciw wobec legalizacji marihuany. W czasie, gdy Polska żyła kanonizacją Jana Pawła II, premier w ostatniej chwili dał się namówić żonie na wyjazd na uroczystości do Rzymu, a w przyszłym tygodniu, na kilka dni przed wyborami europejskimi, znowu spotka się z papieżem Franciszkiem.
Wielka wymiana
Może dlatego Tusk tak chłodno został przyjęty w ubiegłą sobotę na zdominowanym przez środowiska feministyczne Kongresie Kobiet. Mówił o przegłosowaniu w sejmowej podkomisji suwaka na listach wyborczych (naprzemiennego układu kobiet i mężczyzn), ale usłyszał skandowanie: „parytet" oraz „związki partnerskie".
Tłumaczył, że w sprawie związków świadomość społeczna się zmienia, a większość sejmowa (głosami PiS, PSL, ziobrystów i części PO) taki projekt odrzuciła.
Gdyby jednak wziąć pod uwagę czołowe miejsca na listach do europarlamentu, to można by przypuszczać, że po następnych wyborach taka większość może się znaleźć. „Biorących" miejsc nie dostał żaden spośród posłów PO, którzy w Sejmie związków nie poparli.