Dzieciaki mają dzień frajdy, a sejmowa wierchuszka - ta realna - okazję do wygłoszenia rytualnych komunałów. Co rok tych samych - żeby ta młodzież nie uczyła się obyczajów od obecnych polityków; albo, żeby ci obecni uczyli się od młodzieży zgodnego obradowania. Takie tam gaworzenie. Kompletnie infantylne, ale cóż taki dzień.
Można to wytrzymać, bo to tylko raz w roku. Zresztą to tylko konwencja. Gorzej, gdy zdziecinnienie dotyczy sprawy nadzwyczajnej, ważnej dla nas wszystkich. Od której nie można się wypisać. Coraz silniejsze jest wrażenie, że ogólnonarodową wersję Sejmu dzieci i młodzieży rozpoczęliśmy 1 lipca. I będzie to trwało pół roku.
Podobnie szczebiotliwe gaworzenie towarzyszy polskiej prezydencji. W żaden sposób nie da się tego nazwać debatą. Trochę w liczbie mnogiej poodmienia się słówko "priorytety". Trochę pobiadoli się nad smutnym losem Greków. Do tego doda się patetyczną deklarację o europejskiej solidarności zobowiązującej nas do pomocy bankrutom z kolebki europejskiej cywilizacji. Lub - jeśli się jest z drugiej strony barykady - rzuci się tekst o wyrzucaniu pieniędzy (które przecież tak bardzo są potrzebne w naszym biednym kraju - jest w tym ziarnko ironii, jeśli ktoś się nie zorientował).