Miałam zacząć inaczej, ale kiedy otworzyłam edytor tekstu, przyszedł mail z zaproszeniem na inaugurację akcji „Zatrzymaj faszyzm” (6 listopada; organizatorem jest Fundacja Aktywna Demokracja). Idea przeciwdziałania mowie nienawiści, przemocy politycznej i ksenofobii jest szlachetna. Cieszy akces m.in. Zbigniewa Hołdysa, który nazwał zaliczanych do symetrystów dziennikarzy „szmalcownikami”, ale to zapewne w ramach walki z faszyzmem.
Przeżyłam w ostatnich latach wiele końców demokracji, upadków ZUS-u i polskiej gospodarki. „Faszyzm” też powinnam przeżyć. Bynajmniej nie bagatelizuję przyzwolenia na przemoc. Problem jest realny. Ale po pierwsze, słowo „faszyzm” jest nadużywane. Nie dość, że czasy są przegadane, to na dodatek cechuje je deflacja pojęć. Proszę zresztą zobaczyć: to już nawet nie „nacjonalizm”. A po drugie, „faszyzm” nie jest społeczną diagnozą. Na przykład głęboko niepokojące jest to, że w przyszłym Sejmie możemy zobaczyć Konfederację Korony Polskiej, ale „faszyzm” tego zjawiska nie tłumaczy – stanowi wyłącznie wyraz bezradności. A jeśli źle się nazwie problem, to ciężko będzie go rozwiązać.