Na początku tego roku Tusk twardo bronił praw socjalnych polskich imigrantów przed zakusami Davida Camerona. Zapowiadał, że zawetuje w tej sprawie wszelkie zmiany prawa europejskiego. Z szefem brytyjskiego rządu rozmawiał jak równy z równym, a nawet – jeśli wierzyć nagraniom ujawnionym przez „Wprost" i relacji ówczesnego rzecznika rządu Pawła Grasia – Camerona ostro przez telefon zrugał.

W ubiegłym tygodniu Tusk znowu zadzwonił do Londynu. Ale tym razem głosu już nie podnosił. Brytyjskie media donoszą, że nadzwyczaj szybko przystał na proponowane przez Davida Camerona oszczędności na polskich imigrantach. Tak nagła zmiana poglądów szefa rządu jest tym bardziej zaskakująca, że blisko milion Polaków żyjących w Wielkiej Brytanii to był do tej pory wierny elektorat Platformy Obywatelskiej: po wygranych wyborach w 2007 roku Tusk specjalnie poleciał nad Tamizę, aby za ich poparcie podziękować.

Jednak w miniony wtorek premier był myślami już w innej roli: przewodniczącego Rady Europejskiej. A to funkcja, która nie daje prawa weta przy przyjmowaniu prawa europejskiego. Cameronowi Tusk grozić już więc niczym nie mógł. Potrzebował za to jego poparcia, aby uzyskać wymarzone stanowisko. A o głosach Polaków żyjących w Wielkiej Brytanii pamiętać już nie musiał.

Dla Tuska, który uczestniczył przynajmniej w trzydziestu szczytach przywódców Unii w Brukseli, różnica między tym, co może szef rządu i szef Rady Europejskiej, nie może być zaskoczeniem. Zbyt często widział w uniżonej roli swojego poprzednika Hermana Van Rompuya. Dlaczego zatem postanowił wejść w jego buty? „Daily Telegraph", który ujawnił rozmowę Camerona z Tuskiem, tłumaczy: „Tusk nie chciał wycofać się z krajowej polityki, dopóki nie został przekonany przez żonę Małgorzatę, aby postawić na »prestiż, lepsze pieniądze i mniej problemów w pracy« związane z brukselską posadą".

Jeśli rzeczywiście kierował się takimi wartościami, ?to wygrał.