Należy ze smutkiem zauważyć, że ważne pytanie o optymalną wielkość rządu budzi niewielkie zainteresowanie polskich kręgów naukowych, co spróbujemy nieco zmienić niniejszym opracowaniem. A tymczasem problem nie jest nowy, a rozstrzygnął go już 70 lat temu brytyjski historyk Cyril Northcote Parkinson… Tak jest, ten sam, który nieco wcześniej sformułował w „The Economist” wiekopomne Prawo Parkinsona, mówiące o tym, że administracja publiczna (tak jak każda inna biurokracja, także korporacyjna) rozrasta się liczebnie w sposób stały i niezależny od tego, czy przybywa jej nowych zadań. Wyjaśnienie było proste i eleganckie: nikt się nie obija, po prostu rozrastająca się biurokracja tworzy pracę sama dla siebie, wypełniając całkowicie dostępne zasoby.
Analizując z kolei problem optymalnej liczebności rządu Parkinson zwrócił uwagę na inne czynniki. Z jednej strony rząd, zajmując się różnorodnymi zadaniami, musi się dzielić pracą, a powstając w drodze porozumień musi zapewnić uczestnictwo wszystkim wchodzącym w skład koalicji partiom. Mamy więc naturalną tendencję do wzrostu liczebności. Z drugiej strony, jak stwierdził Parkinson na podstawie dogłębnych badań, grupa przekraczająca 20-22 osoby nie jest w stanie rozmawiać przy stole razem: dzieli się na podgrupki, które ucinają sobie na boku pogawędki i wymieniają się liścikami (niekoniecznie na tematy merytoryczne). Jego zdaniem, po przekroczeniu liczby 22, efektywność prac rządu gwałtownie spada.
Badania laboratoryjne (niestety wykonane na żywym organizmie Polski) potwierdzają teorię Parkinsona. W skład komunistycznych rządów z lat 60. i 70. wchodziło od 31 do 33 osób (w tym 5-6 wicepremierów). Im mniej rząd panował nad sytuacją, tym bardziej się rozrastał. Rząd Babiucha powołany na moment przed załamaniem się gospodarki, liczył już 38 osób (8 wicepremierów). Usiłujący ratować przed krachem władzę komunistyczną rząd Jaruzelskiego liczył już 41 osób (liczba wicepremierów bez zmian). I tak mu się nie udało.
Za czasów III RP podjęto niewątpliwie próby naprawy sytuacji. Rząd Mazowieckiego liczył 24 osoby, kolejne nawet poniżej 20, do czasu, gdy szeroka koalicja popierająca rząd Suchockiej wymusiła jego czasowy wzrost do 25. Rząd obradował w Sali Świetlikowej, gdzie jedni jego członkowie siedzieli o kilkanaście metrów od innych (w sali lepiej grałoby się w siatkówkę, niż prowadziło naradę). Potem przyszły znów próby odchudzenia rządu, czego symbolem stało się przeniesienie (za rządu Millera) obrad do znacznie mniejszej sali.
Ministrowie i tak siedzą przy kilku stołach zestawionych w podkowę, ale znacznie bliżej niż poprzednio (dla porównania, 16 członków rządu USA siedzi przy jednym stole, nieco liczniejszy rząd brytyjski obraduje w przytulnej salce z kominkiem, też przy jednym stole). W ramach podnoszenia Polski z kolan rząd Morawieckiego zwiększono do 27 osób (w porywach do 6 wicepremierów, w tym jeden najważniejszy). Podobną liczebność (choć z mniejszą liczbą wicepremierów) miał wspierany przez koalicję 15 października rząd Tuska.