Alfabet polskich gwiazd. Zdzisław Maklakiewicz: ironista i gawędziarz

Choć z teatrem związany był przez całą zawodową drogę, to za sceną nie przepadał, bo powtarzalność go nużyła. Ale doskonale odnajdywał się przed kamerą - nawet grając postaci drugoplanowe czy epizodyczne. Często improwizował, wymyślał własne teksty, czego kwintesencją była rola inżyniera Mamonia w „Rejsie”.

Publikacja: 17.06.2021 21:00

Kadr z filmu „Hydrozagadka” (1971) w reżyserii Andrzeja Kondratiuka

Kadr z filmu „Hydrozagadka” (1971) w reżyserii Andrzeja Kondratiuka

Foto: EAST NEWS/INPLUS

Pisząc o Zdzisławie Maklakiewiczu – jego dorobku zawodowym i życiu prywatnym – warto wziąć pod uwagę kilka czynników. Otóż dorastał w czasie wojny. Jeszcze zanim osiągnął pełnoletniość, wziął udział w powstaniu warszawskim, a po kapitulacji trafił do niemieckiego obozu jenieckiego. Był jedynakiem z warszawskiego drobnomieszczańskiego domu, w którym rządziła matka, Czesława. On ją kochał i podziwiał, a pępowina nigdy nie została przecięta: mieszkał z mamusią nawet po ślubie. Ojciec Ładysław, ekonomista, także całkowicie podporządkował się władczej „Cesi”, a stosunki w domu przypominały te z „Moralności pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej – a przynajmniej tak je przedstawiła po latach Marta Maklakiewicz w książce „Maklak. Oczami córki” (Prószyński i S-ka, 2015). Miała prawo do tak ostrej opinii, choć nie wszyscy ją podzielali – do czego jeszcze powrócę.

Trzeba również pamiętać o czasach, na jakie przypadła największa aktywność zawodowa Zdzisława Maklakiewicza. W PRL powstawało wiele słabych filmów i to nie tylko z powodu cenzury wycinającej najlepsze fragmenty scenariuszy lub w ogóle niedopuszczającej do ich realizacji. Niestety, nader często kręcono przeciętne produkcyjniaki, propagandowe przypowiastki o codziennym trudzie klasy robotniczo-chłopskiej, a na początku lat 70., w epoce Gierka, pojawił się tandetny blichtr badylarzy i pozorna mała stabilizacja kadry kierowniczej. Wszystkiemu zaś na co dzień towarzyszyły zakrapiane imprezy, spotkania przy kieliszku. Różnica polegała jedynie na tym, że jednych stać było na tanie wino, piwo lub „wódeczkę”, a innych na „koniaczek”.

Kwintesencją PRL-u był np. film Jerzego Sztwiertni „Siedem czerwonych róż, czyli Benek kwiaciarz o sobie i innych” (1972) będący adaptacją sześciu opowiadań Marka Nowakowskiego z tomu „Mizerykordia” i w którym w każdej z nowelek filmowych Zdzisław Maklakiewicz zagrał inną postać – m.in. tytułowego Benka pracującego u właściciela szklarni z kwiatami, służącego pomocą milicjanta, skorego do zabawy inżyniera, kierownika domu kultury na prowincji. Choć film miał ukazywać różne ludzkie postawy, to dziś postrzegany jest jako ostra satyra na PRL, czysta groteska. Oczywiście, wzorem absurdalności tamtych czasów niezmiennie pozostaje „Rejs” (1970) w reżyserii Marka Piwowskiego, ale ten film wymaga osobnego omówienia.

Zdzisław Maklakiewicz mógłby zawodowo osiągnąć znacznie więcej, gdyby nie jego słomiany zapał, dystans do rzeczywistości i dusza naturszczyka. Był typem niebieskiego ptaka, Piotrusia Pana, poszukiwacza – wiecznie w drodze – przedkładającego dobrą zabawę nad nudną stabilizację w tych ponurych czasach. Lubił pogawędzić przy kawiarnianym lub barowym stoliku. Przy kieliszku chętnie spotykał się z kolegami – zwłaszcza z Janem Himilsbachem – i opowiadał różne dykteryjki, wymyślał najlepsze teksty dla swoich bohaterów.

Mało kto wiedział, że chorował na cukrzycę. I do dziś nie wiadomo, czy 9 października 1977 r. zmarł z powodu choroby, czy od uderzenia milicyjną pałką w głowę po pijackiej burdzie przy warszawskim hotelu Bristol. Miał wówczas zaledwie 50 lat.

Nie ma jak u mamy

Zdzisław Maklakiewicz urodził się w Warszawie 9 lipca 1927 r. Wczesne dzieciństwo upłynęło mu szczęśliwie i we względnym dostatku. Wszystko zmieniła wojna i okupacja. Nastoletni Zdzisław zdołał jednak ukończyć na tajnych kompletach gimnazjum – świadectwo otrzymał w lipcu 1944 r. A w sierpniu jako żołnierz Armii Krajowej (pseudonim: „Hanzem”) wziął udział w powstaniu warszawskim. Walczył w Śródmieściu jako strzelec w Kompanii Motorowej „Iskra” batalionu „Kiliński”. Po kapitulacji powstańczej Warszawy trafił do niemieckiego obozu jenieckiego, skąd powrócił do Polski we wrześniu 1945 r. Co miał ze sobą zrobić 18-latek po traumatycznych przejściach?

Co prawda, jego rodzice nie należeli do środowiska artystycznego, ale trzeba zaznaczyć, że pochodził z bardzo muzykalnej rodziny: jego stryjowie byli kompozytorami, a ciotka – Maria Szalińska – śpiewała i komponowała melodie np. do słuchowisk radiowych. Zdzisław Maklakiewicz obdarzony był słuchem absolutnym, na pianinie potrafił zagrać każdą melodię. Gabriel Michalik, autor książki „Wniebowzięci. Rzecz o Zdzisławie Maklakiewiczu i jego czasach” (Vis-á-Vis/Etiuda, 2015), w wywiadzie udzielonym Tomaszowi Z. Zapertowi („Magazyn Literacki Książki”, 3/2016), podkreślał, że „W rodzinie Maklakiewiczów, przebogatej w muzyczne talenty, paradoksalnie nie przywiązywano wagi do muzycznej edukacji. Wiadomo było, że umie się grać na fortepianie, a komponowanie jest taką samą kompetencją jak np. umiejętność czytania. (…) Maklak nie tylko świetnie grał na fortepianie, ale także komponował krótkie formy, wykorzystywane m.in. w filmach i na scenie”. Zdzisławowi Maklakiewiczowi przede wszystkim zabrakło samodyscypliny, aby kształcić się w tym kierunku.

W 1947 r. wybrał aktorstwo i naukę w krakowskiej Szkole Dramatycznej, wkrótce zaś przeniósł się na PWST w Warszawie. Dyplom aktora uzyskał w 1951 r. W tym też czasie próbował swoich sił na wydziale reżyserskim, ale znowu nie na długo starczyło mu zapału… Usprawiedliwiało go jednak to, że właśnie się zakochał.

Renata Firek była od niego młodsza o parę lat. Studiowała malarstwo na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, jednocześnie robiąc drugi fakultet w PWST – i tam młodzi się poznali. Wkrótce pobrali się, czemu przeciwne były obie rodziny. Zostali przyjęci pod dach przez Maklakiewiczów seniorów, z którymi zamieszkali przy ul. Kopernika 11. Na świat przyszła pierwsza córka „Zdzisia” – Marta. Oboje młodzi nie nadawali się do założenia rodziny, a związku nie scaliło nawet dziecko. Małżeństwo się rozpadło. Maklak właśnie rozpoczynał karierę zawodową, jego żona – po ukończeniu PWST – oddała córkę na wychowanie swoim rodzicom mieszkającym w Gdańsku, sama zaś poszukiwała swojego miejsca w kolejnych zespołach teatralnych w całym kraju. Podobnie zresztą jak jej były mąż.

Ze sceny teatralnej przed kamerę

Maklak debiut sceniczny zaliczył już w 1951 r. Dostał niewielką rolę Montera w programie „Panie Dobrodzieju” w warszawskim Teatrze Syrena. Potem nieraz „nosiło go” po kraju. Występował na deskach wielu teatrów w Warszawie, Nowej Hucie, Krakowie, we Wrocławiu. Najważniejszy dla jego kariery okazał się angaż do Teatru Wybrzeże w Gdańsku (lata 1958–1962), gdzie grał m.in. w spektaklach reżyserowanych przez Zbyszka Cybulskiego, Bogumiła Kobielę i Andrzeja Wajdę. To właśnie pod ich okiem wyrobił się aktorsko, wypracował własny styl. Tyle że nie przepadał za teatralną sceną, nużyła go powtarzalność, ścisłe trzymanie się co wieczór tego samego tekstu. W jednym z wywiadów przyznał: „Jakoś tak się składa, że tych głównych ról nie gram, nie mam serca do repertuaru (...), do tych tam wiecznie niespełnionych nadziei, antybodźców bezinteresownej zawiści, czyli tego całego romantyzmu, krótko mówiąc, ja robię na pół etatu” (za: Tomasz Lengren, „Film”, 11/2000).

Znacznie lepiej czuł się na planie filmowym. A że nie miał ani głosu, ani urody amanta, został aktorem drugiego planu – doskonale wcielał się w typy spod ciemnej gwiazdy, cwaniaków, domorosłych filozofów z przedmieścia. Przed kamerą debiutował u Wojciecha Jerzego Hasa dużą rolą Bednarczyka we „Wspólnym pokoju” (1960). Krzysztof Demidowicz („Film”, 6/2000) tak ją zrecenzował: „Rola chłopskiego syna, który dzięki morderczej pracy chce skończyć studia i osiągnąć awans społeczny, została życzliwie zauważona. Bednarczyk w interpretacji Maklakiewicza nie był płaskim portretem zawziętości, trywialności i irytującego samozadowolenia. (…) W szorstkim głosie i aroganckim spojrzeniu aktora była ukryta desperacja kogoś skazanego na ryzykowne, samotne zmagania”.

Pojawił się w ponad stu filmach, zazwyczaj w roli czarnych charakterów robiących za tło dla pozytywnych postaci pierwszoplanowych. Zagrał w kilku obrazach Hasa: kierowcę Gabrysia w „Złocie” (1961), dziennikarza Zenona w „Jak być kochaną” (1962), don Roque Busquerosa w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” (1964) i Maruszewicza w „Lalce” (1968). Jego potencjał dostrzegł także Tadeusz Konwicki, który przyznał, że „nikt nie potrafi grać postaci pozornie pospolitych i nieciekawych tak przenikliwie, jak Maklakiewicz”. U Konwickiego wystąpił jako rotmistrz w „Salcie” (1965) i Włodek w „Jak daleko stąd, jak blisko” (1971).

Czy już wtedy zmagał się z chorobą alkoholową? Na pewno próbowała mu pomóc druga żona, także aktorka, Wiesława Kosmalska. Przez sześć lat walczyła, nawet chodziła z nim do jakichś grup wsparcia (poradni AA jeszcze w Polsce nie było). Tym razem Maklakiewicz naprawdę się starał. Jego druga córka, Agata, poznała, co to ojcowska miłość. Ale aktorowi znowu rodzina się rozpadła. W przywoływanym wyżej wywiadzie Gabriel Michalik powiedział: „Maklak był człowiekiem niesłychanie utalentowanym, odznaczał się ponadprzeciętną wrażliwością. W niczym w stu procentach się nie spełnił (to jego ocena, znana mi z wywiadów prasowych sprzed lat, istotne jest, że czuł się niespełniony, choć z perspektywy jego biografa tak nie było). Role nie te, zawód katorżniczy, matka coraz starsza i załamująca ręce nad synem. Jak tu się nie napić?!”.

Kumpel Himilsbach

Z Janem Himilsbachem, kinowym naturszczykiem, stworzyli niezapomniany i niepodrabialny duet, a przecież zagrali razem w zaledwie kilku filmach. Byli kumplami od kieliszka, a ich wspólne eskapady po knajpach i wymyślane wówczas przez Maklaka teksty przeszły do legendy. Jak choćby z Kameralnej:

„Kelner: Co to jest!? (wymownie wskazuje na psa)

Zdzisław Maklakiewicz: Też nie mamy pojęcia. Siedział tu, jak weszliśmy. Zapytaliśmy się, czy możemy się przysiąść. Pozwolił. A teraz pan poda trzy wódeczki”.

Tę umiejętność ironicznej i groteskowej riposty w wykonaniu Maklaka doskonale zanalizował Lech Kurpiewski („Film”, 50/1992): „Maklakiewicz był obserwatorem wrażliwym, inteligentnym i twórczym. Wyczulony był szczególnie na absurd, którego każdy przejaw natychmiast jakoś kwitował albo sprzedawał w błyskotliwej opowiastce lub sytuacyjnym gagu. (...) Dla swoich anegdot i scenek potrzebował żywo reagujących słuchaczy i widzów. Znajdował ich wszędzie, m.in. przy restauracyjnym stoliku. (...) Tu był aktorem nie mniej prawdziwym niż gdzie indziej. Tu był prawdziwym artystą – reżyserem i poetą. Tutaj snuł swoje opowiastki o – jak to wyraził Janusz Głowacki – polskim bohaterze niedorzecznym”. Taką postać stworzył na potrzeby „Rejsu” Marka Piwowskiego. Słynna scena o wyższości filmu amerykańskiego nad polskim została przez Maklaka zaimprowizowana. A zaczyna się od tego, że grany przez niego bohater przedstawia się Sidorowskiemu i jego żonie (Jan Himilsbach i Irena Iżykowska) w niekonwencjonalny sposób: „Bardzo mi przykro, inżynier Mamoń jestem”. W pełni zasłużenie do dziś „Rejs” ma status filmu kultowego.

Nie mniej znacząca okazała się telewizyjna produkcja Andrzeja Kondratiuka „Wniebowzięci” (1973, Jan Himilsbach był współautorem scenariusza). Aleksander Jackiewicz w książce „Gwiazdozbiór” (Wydawnictwa Radia i Telewizji, 1983) tak opisał ten wyjątkowy duet: „Razem z Himilsbachem stworzyli znakomitą parę – dwóch szczęściarzy, którzy wygrali małą sumkę i zafundowali sobie kilka przejażdżek samolotem nad Polską. Bohatera Maklakiewicza cechowała delikatność, inteligencja i zaradność, za to bohater Himilsbacha był kolorowy, ludowy, obdarzony zdrowym rozsądkiem”.

W duecie wystąpili obaj w kolejnym filmie Kondratiuka: „Jak to się robi” (1974, Maklak był współautorem scenariusza). Niestety, tym razem parodiowanie stereotypów nie do końca się powiodło. Dwaj oszuści udający reżysera (Maklakiewicz) i scenarzystę (Himilsbach) okazali się nazbyt przerysowani. Na myśl przychodzi Gogolowskie „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”. Aktorom i realizatorom zabrakło finezji i dystansu.

Ale wbrew pozorom Maklakiewicz nie był komediantem czy cwaniakiem. W takich rolach widzieli go i obsadzali reżyserzy. Zbyt późno dostrzeżono w nim aktora dramatycznego. Najbardziej przejmującym tego przejawem była jedna z ostatnich ról, jaką Maklak zagrał. W reżyserowanym przez Janusza Morgensterna serialu „Polskie drogi” (odcinek 7., „Lekcja poloneza”) pojawia się jako dawny baletmistrz, obecnie nauczyciel tańca w okupowanej Warszawie, „który swój ostatni w życiu taniec, pełen bolesnej determinacji i dumy zarazem, wykonuje przed gestapowcem, który obserwuje jego umieranie. Maklakiewicz zaskoczył widzów znakomicie nakreśloną sylwetką tragicznego bohatera, godną dużego formatu. Był tu tak odmienny od większości swoich filmowych wcieleń, że odruchowo narzucało się pytanie, dlaczego tak rzadko powierzano mu duże dramatyczne role. Tę ostatnią grał chwilami brawurowo. (...) Była w niej siła aktora uwolnionego z więzów swego emploi, energia człowieka, który dostał niespodziewaną szansę” (Krzysztof Demidowicz, „Film”, 6/2000). Niestety, aktor nie zobaczył siebie w tej roli na ekranie: pierwszy odcinek „Polskich dróg”, nie licząc pilotażowego pokazu z września 1976 r., wyemitowano w telewizji dopiero 16 października 1977 r. Zdzisław Maklakiewicz zmarł tydzień wcześniej.

Pisząc o Zdzisławie Maklakiewiczu – jego dorobku zawodowym i życiu prywatnym – warto wziąć pod uwagę kilka czynników. Otóż dorastał w czasie wojny. Jeszcze zanim osiągnął pełnoletniość, wziął udział w powstaniu warszawskim, a po kapitulacji trafił do niemieckiego obozu jenieckiego. Był jedynakiem z warszawskiego drobnomieszczańskiego domu, w którym rządziła matka, Czesława. On ją kochał i podziwiał, a pępowina nigdy nie została przecięta: mieszkał z mamusią nawet po ślubie. Ojciec Ładysław, ekonomista, także całkowicie podporządkował się władczej „Cesi”, a stosunki w domu przypominały te z „Moralności pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej – a przynajmniej tak je przedstawiła po latach Marta Maklakiewicz w książce „Maklak. Oczami córki” (Prószyński i S-ka, 2015). Miała prawo do tak ostrej opinii, choć nie wszyscy ją podzielali – do czego jeszcze powrócę.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie