NATO. Jak to się udało

Nasz akces do sojuszu był wykorzystaniem krótkiej chwili historycznej koniunktury – piszą byli urzędnicy KPRM za rządów Jerzego Buzka.

Aktualizacja: 24.03.2019 11:23 Publikacja: 21.03.2019 18:03

NATO. Jak to się udało

Foto: Fotorzepa, Jakub Ostałowski

Mamy sezon na opowieści o tym, kto nas wprowadził do NATO. Przyglądamy się różnym – to modne słowo – narracjom i dochodzimy do wniosku, że albo nas powaliła gigantyczna skleroza, albo wszystkie te opowieści mają z historią tyle wspólnego, ile disco polo z operą. W zależności, który kanał telewizyjny włączymy, dowiadujemy się, że do NATO wprowadził nas a to premier Jan Olszewski, a to Aleksander Kwaśniewski, a to Bronisław Geremek.

Tak się składa, że w drugim czy trzecim szeregu, mieliśmy okazję uczestniczyć w niemal całym procesie wchodzenia Polski do sojuszu. Oczywiście nasze wrażenia są absolutnie subiektywne, ale oficjalna i półoficjalna opowieść o polskiej drodze do NATO jest mocno zakłamana.

Pierwszy mit, to mit o powszechnej zgodzie i dążeniu do członkostwa. Wystarczy zajrzeć do ówczesnych gazet czy zapisów przemówień, by zauważyć, że entuzjazm natowski był mocno ograniczony. W początku lat dziewięćdziesiątych SLD dowodził, że powinniśmy swoje bezpieczeństwo opierać o OBWE. Byli zwolennicy tworzenia jakiegoś mgławicowego sojuszu państw Międzymorza (nie mylić z Trójmorzem), byli również neoendecy zapatrzeni w Rosję. Tak, tak, przecież Rosja się demokratyzowała na potęgę… A przede wszystkim samo NATO nie miało najmniejszej ochoty, by rozszerzać się na wschód. Głównie dlatego, żeby nie drażnić Rosji, bo skądinąd słusznie uważano, że rosyjski eksperyment demokratyczny jest bardzo wątły i – tu niesłusznie – obawiano się, iż rozszerzenie NATO może przechylić szalę zmian w Moskwie na korzyść mitycznych twardogłowych. A poza tym nie darzono nas, dyplomatycznie mówiąc, nadmiernym zaufaniem.

Traktat podpisany w kuchni

Istotnie publicznie pierwszy o otworzenie nam drzwi sojuszu mówił Jan Olszewski. Tyle że w Kwaterze Główniej NATO uważano to za nieodpowiedzialne awanturnictwo. Bodaj Manfred Woerner, ówczesny sekretarz generalny Paktu, mówił jednemu z nas, z oburzeniem, iż Jan Parys (minister obrony w rządzie Olszewskiego) chciał się z nim zakładać, że Polska jednak wejdzie do NATO. Ambicji natowskich Polski, Czech czy Węgier nie traktowano poważnie. I jeśli robimy rachunek zasług, to cały region otworzenie perspektywy rozszerzenia NATO zawdzięcza Lechowi Wałęsie.

Gdyby nie niebywały spryt negocjacyjny Wałęsy podczas jego pierwszej wizyty w Moskwie, to Armia Czerwona nie wyniosłaby się tak sprawnie i bezboleśnie z Polski. Jerzy Marek Nowakowski siedział przy długim stole na Kremlu, kiedy Wałęsa, łamiąc protokół, zwrócił się do ówczesnego ministra obrony Rosji z pytaniem, czy ma coś przeciwko wycofaniu się z Polski. Osłupiały Paweł Graczow pokręcił głową i powiedział, że oczywiście nie ma. Na co Wałęsa zwrócił się do siedzącego naprzeciwko Borysa Jelcyna i powiedział mu, że nawet jego generałowie się zgadzają, więc sprawa jest załatwiona.

Potem widział nieskrywaną wściekłość Graczowa i generała Dubynina, dowodzącego wojskami w Polsce, którego zapytał niewinnie – gdy czekali na ceremonię podpisania umowy – że nie ma chyba wątpliwości, iż to dobry traktat. „Mam same wątpliwości” – wysyczał wściekle generał. A prezydenci w świetle kamer podpisali puste kartki, bo dyplomaci ciągle nie uzgodnili tekstu umowy. Prawdziwy traktat o wyjściu wojsk podpisano w kremlowskim korytarzu kuchennym, tuż przed przyjęciem kończącym wizytę Wałęsy.

Do publikacji nie nadają się kulisy wieczornych rozmów, podczas których Wałęsa przekonał Jelcyna, by ogłosił w Warszawie , że Rosja nie ma nic przeciwko rozszerzeniu NATO. Wbrew legendom o upiciu rosyjskiego prezydenta, Jelcyn podjął racjonalną decyzje, przekonany przez Wałęsę. Pod naciskiem Jewgienija Primakowa (potężnego szefa wywiadu) już kilka tygodni później Moskwa zaczęła rozsyłać listy, że jednak rozszerzenie NATO jej się nie podoba, ale w tym krótkim czasie po deklaracji warszawskiej Jelcyna ruszyła machina przygotowań, która w końcu doprowadziła nas do członkostwa.

Najważniejszym dokonaniem Lecha Wałęsy było jednak wywrócenie amerykańskiej koncepcji odepchnięcia nas od NATO. Na szczyt w Pradze prezydent Bill Clinton przywiózł koncepcję Partnerstwa dla Pokoju. Brzmiało dobrze. Ale w zamyśle amerykańskich dyplomatów Partnerstwo nie miało być ścieżką dojścia do NATO, tylko właśnie pomysłem na to, by namolni petenci ze Wschodu się odczepili i do sojuszu się nie pchali. Przywódcy Czech i Węgier uznali, że nic się nie da zrobić. Ale Wałęsa urządził regularną awanturę, zagroził wręcz zerwaniem szczytu, i wymusił na Clintonie zmianę zapisów Partnerstwa na takie, które dawały realną perspektywę członkostwa. Gdyby nie autorytet Wałęsy i jego upór, to mielibyśmy taki status jak dzisiaj członkowie Partnerstwa Wschodniego wobec Unii Europejskiej.

Decydujący czynnik

Na dobre negocjacje o członkostwie ruszyły za czasów rządu Jerzego Buzka. Pamiętamy profesora Geremka podpisującego w Independence traktat członkowski. Mało kto jednak pamięta o gigantycznej pracy włożonej w przygotowanie do członkostwa przez samego premiera. Entuzjazmu do szybkiego wchodzenia do NATO w wielu segmentach administracji, a zwłaszcza wojska, nie było. Bo też przygotowani byliśmy, delikatnie mówiąc, nie najlepiej. Spośród 130 kryteriów sformułowanych przez Kwaterę Główną (tzw. Minimal Military Requirements), nasza armia spełniała mniej niż jedną czwartą. Po angielsku mówiło czterech generałów i garstka oficerów. Nasze samoloty nie miały łączności pozwalającej na komunikację z siłami NATO i byłyby zestrzelone, gdyby wleciały w przestrzeń powietrzną sojuszu. Kadra wojskowa nie była przeciwna wejściu do Paktu, ale chciała – bojąc się, że nie sprosta wymogom – wejście to opóźnić. Premier, wspierany przez ówczesnego szefa kancelarii Wiesława Walendziaka i odpowiedzialnego za sprawy wojskowe ministra Zbigniewa Derdziuka, musiał nieustannie naciskać, by sztabowcy robili wszystko, by jak najwięcej wymogów NATO wypełnić.

Szczegółowy kalendarz przygotowań do członkostwa został przedstawiony przez premiera Jerzego Buzka na spotkaniu z sekretarzem generalnym NATO Javierem Solaną. Uczestniczyli w nim Andrzej Ananicz – sekretarz stanu w MSZ, Robert Mroziewicz – podsekretarz stanu w MON, Zbigniew Derdziuk – sekretarz stanu w KPRM i przedstawiciel premiera w Komitecie Spraw Obronnych, oraz Jerzy Marek Nowakowski – podsekretarz stanu w KPRM odpowiedzialny za sprawy zagraniczne.

Realizacja harmonogramu wymagała determinacji i wiedzy o technicznych wymaganiach, jakie musieliśmy spełnić. Regularnie było to monitorowane przez Komitet Spraw Obronnych Rady Ministrów (KSORM) pod przewodnictwem ministra Janusza Onyszkiewicza. Niezwykle ważną rolę odegrał sporządzony na polecenie premiera Buzka „Raport ze stanu przygotowań RP, w tym Sił Zbrojnych do członkostwa w Pakcie Północnoatlantyckim”. Szczegółową opinie i krytyczną weryfikację przedstawianych wojskowych raportów przedstawiał Departament Spraw Obronnych w KPRM, pod dyrekcją płk. Andrzeja Kierwińskiego. Wielką rolę w koordynacji przygotowań odegrał Sztab Generalny i jego wiceszef gen. Józef Flis, który sprawozdawał stan przygotowań na posiedzeniach KSORM.

Późnym wieczorem, kiedy zapadły decyzje, siedzieliśmy we trójkę w gabinecie Derdziuka, przy stoliku pasjansowym Piłsudskiego. Wiesław Walendziak z westchnieniem ulgi powiedział, że dopiero teraz możemy być pewni, że nie ma powrotu do czasów komunizmu, a nad polskim niebem mamy parasol NATO. Polska flaga został wciągnięta na maszt przed siedzibą Paktu w Brukseli przez premiera Jerzego Buzka z udziałem premiera Czech Miloša Zemana  i Węgier Viktora Orbana w dniu 16 marca 1999 r. Potem było świętowanie, o co  zabiegał na Radzie Ministrów Jerzy Kropiwnicki, też bardzo aktywny członek KSORM.

Mało kto ma świadomość, że czas był w całym tym procesie czynnikiem decydującym. Kilka tygodni po rozszerzeniu, NATO pierwszy raz w swojej historii przystąpiło do wojny. Od 24 marca do czerwca 1999 roku prowadząc bombardowania Serbii. Gdyby procedura rozszerzeniowa opóźniła się dosłownie o kilka tygodni, być może NATO by się nie rozszerzyło. Pierwotnie wszak planowano uczynić to na jubileuszowym szczycie 22 kwietnia 1999 r. A później był 11 września 2001r. i początek wojny z terroryzmem. I ostry spór pomiędzy USA a Francją i Niemcami o wojnę w Iraku. Ale skoro pierwsze rozszerzenie okazało się sukcesem, bo pomimo, że nie byliśmy w istocie przygotowani do członkostwa, to okazaliśmy się wartościowym sojusznikiem i błyskawicznie nadrabialiśmy zaległości, to sojusz podjął wysiłek kolejnych rozszerzeń.

Polska motorem napędowym

Ze szczytu w Waszyngtonie w kwietniu 1999 r. warto zapamiętać scenę, kiedy siedzący przy pięciokątnym stole premier Buzek, dziękując za przyjęcie nas do NATO, stwierdził że teraz czas na przyjęcie Litwy. Zobaczyć minę premiera Tony’ego Blaira, gdy to usłyszał – bezcenne. A jednak po zaledwie pięciu latach Litwa (także Łotwa i Estonia) jako pierwsze dawne republiki sowieckie znalazły się w NATO. Polski sukces stał się motorem napędowym rozrostu Paktu. Podczas szczytu waszyngtońskiego na sali było 19 państw. 20 lat później po formalnym przyjęciu Macedonii Północnej sojusz będzie liczył 30 członków. Żeby obraz nie wyglądał zbyt różowo, to dodajmy, że było 19 państw, ale 20 krzeseł, bowiem polska delegacja jako jedyna miała dwóch przewodniczących: prezydenta Kwaśniewskiego i premiera Buzka. Tyle że ówczesna wojna o krzesło, w dużej mierze dzięki talentowi mediacyjnemu prof. Geremka, miała cywilizowane formy.

Na liście zasług powinno się wymienić po polskiej stronie sporo nazwisk. W opinii publicznej utarło się, że do NATO wprowadzał nas Aleksander Kwaśniewski, zgodnie z narracją TVP był to Jan Olszewski, a „Gazeta Wyborcza” nie pozostawia wątpliwości, że to Bronisław Geremek. Na naszej liście zasług – nie ujmując ich całej wymienionej trójce – najwyżej plasują się jednak Lech Wałęsa i Jerzy Buzek. Potem profesor Geremek, ambasador Jerzy Koźmiński i wspierający go Jan Nowak-Jeziorański (bez nich nie byłoby 83 głosów za Polską w Senacie USA) oraz zespół Wiesława Walendziaka z kancelarii premiera, który dopilnował, by nie zamknęło się okno czasowe, w jakim  mogliśmy wykorzystać niebywałą koniunkturę historyczną. Do tej listy trzeba jeszcze dopisać naszych amerykańskich przyjaciół: Chrisa Donelly’ego, Daniela Frieda, Rona Asmusa czy Rossa Johnsona. Większość tych nazwisk jest dziś zapomniana.

Z perspektywy 20 lat coraz wyraźniej widać, że nasze członkostwo w NATO było wykorzystaniem krótkiej chwili historycznej koniunktury. A z kolei to, że znaleźliśmy się w NATO, zmieniło wszystko. Dla inwestorów i biznesu był to jasny sygnał, że w Polsce można bezpiecznie inwestować i robić interesy. Warto, by ktoś z doktorantów zajmujących się ekonomią zrobił analizę, jak zmieniło się otoczenie biznesowe Polski po naszym wejściu do Paktu. Akces ten rozwiązał nam ręce w polityce zagranicznej. Moskwa musiała porzucić marzenie o „odzyskaniu” Polski. A Unia Europejska dopiero po 1999 r. na serio zaczęła myśleć o tym, by przyjąć nas nie jako lokatora przedpokoju, tylko pełnoprawnego członka.

Dorosło już pokolenie wychowane w Polsce natowskiej. Ale lekcja z wydarzeń sprzed dwóch dekad nie powinna być zapomniana. Gdyby nie zgodny wysiłek społeczeństwa i klasy politycznej, moglibyśmy być równie dobrze w tym miejscu, w którym jest dzisiaj Ukraina.

Zbigniew Derdziuk w latach 90. pracował w Sejmie i Senacie, m.in. jako dyrektor Gabinetu Szefa Kancelarii Sejmu. Był sekretarzem stanu w KPRM za rządów Jerzego Buzka i Kazimierza Marcinkiewicza, ministrem-członkiem Rady Ministrów w rządzie Donalda Tuska, a w latach 2009-2015 prezesem ZUS.

Jerzy Marek Nowakowski jest doktorem historii, byłym dziennikarzem. Jest autorem publikacji dotyczących m.in. państw byłego ZSRR, polityki międzynarodowej i polskiej polityki zagranicznej. W latach 1997–2001 był podsekretarzem stanu w KPRM oraz głównym doradcą premiera do spraw międzynarodowych. W latach 2001–2002 był wiceprezesem Centrum Stosunków Międzynarodowych. Od 2002 był zastępcą redaktora naczelnego tygodnika „Wprost”. W 2007 został prezesem Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie. W latach 2010-2014 był ambasadorem RP na Łotwie, a w latach 2014-2017 w Armenii.

Mamy sezon na opowieści o tym, kto nas wprowadził do NATO. Przyglądamy się różnym – to modne słowo – narracjom i dochodzimy do wniosku, że albo nas powaliła gigantyczna skleroza, albo wszystkie te opowieści mają z historią tyle wspólnego, ile disco polo z operą. W zależności, który kanał telewizyjny włączymy, dowiadujemy się, że do NATO wprowadził nas a to premier Jan Olszewski, a to Aleksander Kwaśniewski, a to Bronisław Geremek.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Wolność słowa w kajdanach, ale nie umarła
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Jak Hołownia może utorować drogę do prezydentury Tuskowi i zwinąć swoją partię
Opinie polityczno - społeczne
Michał Kolanko: Partie stopniowo odchodzą od "modelu celebryckiego" na listach
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Dlaczego nie ma zgody USA na biało-czerwoną szachownicę na F-35?
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Unia Europejska na rozstaju dróg
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił