Wcześniej czy później przyjdzie wam za te prezenty zapłacić, i to z odsetkami.

Piszę o tym, bo w tym półroczu rząd PiS zadłuża nasze państwo rekordowo. W tym względzie widać twórczą kontynuację polityki PO. I nawet jeśli przyjąć, że korzystając z dobrej koniunktury na rynku długu, rząd pożyczał w pierwszym półroczu nieco na zapas, i tak ten rekord jest niepokojący. Bo ktokolwiek by rządził – Platforma czy PiS – wzrost długu państwa zwiastuje podwyżkę podatków w bliższej lub dalszej przyszłości.

Kiedy będziecie, drodzy młodzi czytelnicy, zwracać pożyczone przez państwo sumy, politycy, którzy zrzucili ten ciężar na wasze plecy, będą już dawno na emeryturze. Dość powiedzieć, że długi zaciągnięte za Gierka – te same, które pogrążyły PRL – spłaciliśmy dopiero w 2012 r., i to po ich redukcji przez wierzycieli o połowę.

Tegoroczny rekord zadłużania się jest skutkiem intensywnego zwiększania wydatków w okresie przyzwoitego wzrostu PKB, kiedy gospodarka świetnie daje sobie radę bez tego rodzaju fiskalnych dopalaczy. Teoretycznie powinniśmy, np. wzorem Niemiec, starać się utrzymywać, jeśli nie nadwyżkę budżetową, to przynajmniej zerowy stan deficytu. Nadwyżka w okresie dobrej koniunktury pozwala redukować dług publiczny, co daje korzyść podwójną. Po pierwsze, mniejszy dług to niższe koszty jego obsługi: zamiast płacić wierzycielom odsetki, lepiej je wydać na własne cele. Po drugie, mielibyśmy większą możliwość pobudzania gospodarki państwowymi wydatkami na kredyt, gdy przyjdą lata chude i – nie daj Bóg – recesja.

Problem polega na tym, że wszyscy polscy politycy w kwestii wydatków budżetowych są jak narkomani. Żyją perspektywą najbliższych wyborów, a co potem, to się zobaczy. I nawet w okresie najlepszej koniunktury dopalaczy odstawić nie chcą.