Ale te słowa padły pod koniec wystąpienia. Juncker nie wymienił też przy tej okazji nazwy Polski. I użył liczby mnogiej odnosząc się do państw, które może dotyczyć procedura z art. 7, choć formalnie jest nią objęty tylko nasz kraj. Luksemburczyk poświęcił też całkiem sporo czasu problemowi bezpieczeństwa pracy dziennikarzy – najwyraźniej odnosząc się do niewyjaśnionych morderstw na Malcie i w Słowacji.

W czasach, gdy od Włoch po Austrię i Szwecję w wielu krajach „starej” Unii szybko rosną wpływy skrajnie prawicowych, populistycznych ugrupowań, Juncker chyba doszedł do wniosku, że kompromis z Warszawą jest konieczny. Bez tego kolejne procesy wytoczone przez Brukselę rządom podważającym dotychczasowy establishment doprowadzą do paraliżu Unii.

- Twarde czy nienawistne słowa nie zaprowadzą donikąd Europy – podkreślił Luksemburczyk.

Ale jest tu jeden wyjątek. To respektowanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE), którego siedziba mieści się zresztą w Wielkim Księstwie. Jego orzeczenia trzeba wypełniać, tu nie ma żadnej możliwości manewru – oświadczył Juncker jakby odnosząc się do polemiki, którą wywołała niedawno wypowiedź w tej sprawie Jarosława Gowina. Może na tym polegałoby porozumienie kończące spór Polski z Brukselą?