Trudno dziś jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego młody artysta, będący dopiero na początku swej zawodowej kariery, ale już rozpoznawalny i nagradzany, świadomie wpędza się w chorobę. Ówcześni krytycy sztuki i dziennikarze mówili o niespełnionej miłości do zamężnej kobiety (uwiecznionej na prezentowanym obrazie), przywoływali też towarzysko-artystyczny skandal związany z „Szałem uniesień”. Co powodowało Podkowińskim, gdy w przeddzień zbliżającego się zakończenia wystawy w warszawskiej Zachęcie pociął nożem swe najlepsze dzieło? Jedną z odpowiedzi odnajdziemy w słowach samego artysty, który zwierzył się Wiktorowi Gomulickiemu, pisarzowi i varsavianiście: „Zrobiłem ofiarę z rzeczy, która w danej chwili była mi najdroższą. Zniszczyłem obraz, a kto wie, czy nie uśmierciłem zarazem talentu swego. Nic od dnia owego nie robię, nic robić nie mogę. I gdybym przynajmniej był pewny, że ofiara nie będzie daremną, że postępek mój zrozumiany został i oceniony!”. Na pewno malarz był wtedy rozchwiany emocjonalnie, zapadał się w sobie, wycofał się z życia towarzyskiego i popadł w twórczy marazm. Znamienne, że jego ostatnim – nieukończonym zresztą – obrazem okazał się nokturn „Marsz żałobny Chopina”, na którym mężczyzna rozpacza po śmierci ukochanej, krzycząc za spowitym w ciemności konduktem żałobnym. Czy sam Podkowiński rozpaczał? Być może „Marsz żałobny…” był swoistym wołaniem o pomoc – artysta zmarł 5 stycznia 1895 r. w Warszawie, na miesiąc przed 29. urodzinami.
Wrażliwiec w twórczym pędzie
Nie pochodził z rodziny o artystycznych zamiłowaniach. Jego ojciec Antoni Podkowiński był nadkonduktorem kolei warszawsko-wiedeńskiej. Władysław, któremu na drugie imię rodzice dali Ansgary (jeden z wariantów imienia Oskar; Podkowiński pseudonimem Andrzej Ansgary podpisywał niektóre ze swych prac), urodził się 4 lutego 1866 r. w domu przy ul. Wielkiej 1440 w Warszawie. Nie zaznał ojcowskiej miłości – nadkonduktor Antoni Podkowiński zginął w katastrofie kolejowej zaledwie cztery miesiące po narodzinach syna. Opiekę nad Władysławem roztoczyła matka Waleria z Gardowskich: gdy miał 14 lat, zapisała go do szkoły technicznej kolei warszawsko-wiedeńskiej, by syn poszedł w ślady ojca. Ale zbuntowany nastolatek rzucił tę szkołę i w 1882 r. zaczął uczęszczać do Rządowej Klasy Rysunkowej kierowanej przez Wojciecha Gersona. Jak wspomina Józef Czapski, młody Podkowiński to „był chłopak wesoły, o rasowej twarzy, orlim nosie i szerokich szczękach (...). Bardzo przedsiębiorczy i towarzyski (...) zaczął już wtedy zarabiać jako ilustrator pism periodycznych. Ubierał się starannie, przychodził do szkoły z poduszeczką, na której siadał, by nie zawalać modnych, jasnych spodni, o które szczególnie dbał, nosił też króciutki, modny paltocik i przewieszony przez ramię aparat migawkowy od Brandla, ostatnia nowość...”.
Z powyższego opisu wyłania się obraz młodego dandysa i pozera, w rzeczywistości jednak zarówno wtedy, jak i przez większość krótkiego życia Podkowiński zmagał się z biedą – wiecznie w długach, choć przyjmował każde zlecenie. Jego młodzieńcze prace spodobały się Stanisławowi Witkiewiczowi, wówczas redaktorowi awangardowego pisma „Wędrowiec”. Witkacy zamawiał u Podkowińskiego nieźle płatne ilustracje, a niekiedy też fundował mu obiad. Wkrótce jednak młody artysta wyjechał do Petersburga, by w tamtejszej akademii studiować malarstwo. Ponieważ matka nie była w stanie pomóc mu finansowo, spotkało go kolejne upokorzenie: musiał ubiegać się o „zaświadczenie o ubóstwie”, a tym samym o zwolnienie z opłat za akademię. Pozwoliło mu to na dwuletnią naukę w pracowni batalisty Bogdana Willewaldego.
Przełomem okazał się jednak roczny pobyt w Paryżu. Wraz ze szkolnym kolegą Józefem Pankiewiczem w 1889 r. pomieszkiwali w pracowni Chełmońskiego. Z pobytu w stolicy sztuki Podkowiński wrócił do Warszawy odmieniony – porzucił realistyczną konwencję na rzecz impresjonizmu, czego najdoskonalszym przejawem stały się m.in. „Ulica Nowy Świat w Warszawie w dzień letni” (1891 r.), „Ulica Nowy Świat w Warszawie w dzień zimowy” (1892 r.) czy „Krajobraz ze strumieniem” (1893 r.). Nie mniej ważne były obrazy, które tworzył w czasie wakacyjnych wizyt u znajomych w ich posiadłościach, np. „Chłopiec w stawie – Mokra Wieś”, „W ogrodzie”, „Dzieci w ogrodzie”. Zdobył uznanie, jego impresjonistyczne pejzaże chętnie kupowano, zamawiano portrety (w 1891 r. Podkowiński namalował „Portret Wincentyny Karskiej” uznany za pierwszy w historii sztuki polskiej wizerunek wykonany w plenerze). Jego sytuacja materialna na tyle się poprawiła, że zrezygnował ze stanowiska stałego ilustratora „Kuryera Codziennego”. Odwiedzał też w Chrzęsnem swego przyjaciela i dobroczyńcę Miłosza Kotarbińskiego, do czasu aż… zakochał się w żonie gospodarza – Ewie Kotarbińskiej.
Symboliczne uśmiercenie muzy
Wcześniej nieprzychylne Podkowińskiemu jury Zachęty doceniło jego „Portret damy” i przyznało mu II nagrodę oraz 300 rubli. Tyle że w tym czasie artysta dostawał za swe obrazy nawet dwukrotnie więcej, przede wszystkim jednak jego sercem i umysłem władała wówczas niepodzielnie jedna kobieta: na zaginionym „Portrecie damy” widniała ponoć ukochana Ewa. Ośmielony sukcesem Podkowiński ponownie odwiedził Kotarbińskich w Chrzęsnem i wieczorem w parku wyznał kobiecie swe uczucia. Starsza od niego o 11 lat pani Kotarbińska odrzuciła miłość w imię małżeńskich zobowiązań i towarzyskich konwenansów. Zrozpaczony Podkowiński miał przeleżeć całą noc w mokrej trawie; zamiast kochanki w objęcia wzięła go śmiertelna choroba – gruźlica. Do tego doszedł jeszcze towarzyski ostracyzm: Miłosz Kotarbiński odmówił mu dalszej gościny, podobnie zresztą jak ród Maszyńskich.